MAŁA

Chłopcy

Część czwarta


Stałam pomiędzy dwoma mężczyznami. Ja mała, młoda i delikatna... Może kiedyś taka byłam. Teraz nie jestem już tą samą Janiną Borowską.
-Nie możesz walczyć! - Zaparł się Antek.
-To nie jest twoja decyzja. - Zablokowałam go.
Zmarszczył brwi.
-Kocham cię jak siostrę i nie chce cię stracić.
-I nie stracisz. Gdybyś był daleko ode mnie... Każdego dnia bym się o ciebie bała. - Łza spłynęła mi po policzku. - Widziałam poświęcenie i zdradę... Ból i szczęście... Strach i oddanie... Teraz wiem, że moje życie może kogoś uratować. Wiem, że nie jestem słaba...
-Mała... - Wyszeptał mój kuzyn.
-Dobrze... - Powiedział Malina opadając na krzesło.
Antek spojrzał na niego pytająco.
-Jeżeli kiedykolwiek coś jej się stanie możesz mnie zabić. Wiem, że ona sobie poradzi. Wierzę w to. - Dodał.
Zapadła cisza.
Była długa...
Nieprzerwana niczym.
Inni chłopcy wciąż znajdowali się za zamkniętymi drzwiami w innym pomieszczeniu. Po kilku minutach bezdźwięcznie Janek do nich dołączył. Zostałam sama z bratem...
-Czy coś między wami zaszło? - Spytał.
Parsknęłam.
-Co?! Nie...
-Drugi raz w życiu widzę Malinę popierającego jakąś kobietę...A poza tym...
-Nic nie zaszło. - Zaprzeczyłam po raz drugi.
-Patrzy na ciebie inaczej... - Dokończył nie zwracając uwagi na moje słowa.
Zawsze taki był. Kiedy chciał coś zrobić nie zwracał uwagi na to co działo się wokół. Szedł do celu mimo wszystko. Widać pozostało tak do teraz.
-Janka. Znam cię... Widzę, że nie jesteś wobec niego obojętna.
Otworzyłam usta by zacząć mówić.
-Nic nie mów... Janek jest dla mnie jak brat. Znam go od kiedy przyjechał do Roztrzynowa. Wtedy nie był tym samym człowiekiem co teraz. Pamiętaj o tym co teraz ci powiem. Jego uczucia są skryte na dnie, ale kiedy je okaże pilnuje ich jak własnego serca.
Wbiłam wzrok w ziemie, ale Antek dwoma palcami uniósł moją głowę.
-A więc witaj w oddziale. - Dodał spokojnie. - Jesteś moją siostrą i nigdy nie pozwolę, żeby coś ci się stało.
Kiedy weszliśmy do pokoju gdzie była reszta, chłopcy spojrzeli na mnie spod byka, ale po chwili rozpoznali we mnie dziewczynę ze stołówki i z ciepłymi uśmiechami przytulali mnie, machali lub podawali dłonie.
-Janka będzie z nami walczyć. Może potraktujecie to jak szaleństwo, ale...
-Witaj w oddziale Mała! - Powiedzieli wszyscy nie dając Antkowi dokończyć.
Młodzieniec roześmiał się cicho.
-Myślę, że nie musimy już szukać ci pseudonimu.
W mieście spędziliśmy trzy dni. Przez ten czas uczyłam się wszystkiego. Całe dnie, czasami nawet nocami. Antek i kilku innych chłopców zabrali mnie do lasu i nauczyli używać broni. Heniek czyli mandaryn pokazał mi wszystkie możliwe znaki konspiracyjne oraz nauczył szyfrować. Ani razu nie rozmawiałam z Maliną. Próbowałam wmówić sobie, że to co poczułam przez ten moment kiedy leżał nie przytomny, było złudzeniem, ale wciąż gdy o tym myślałam nacierało coraz mocniej.
-O czym myślisz? - Spytał Heniek, który siedział obok mnie przy ognisku trzymając w ręku menażkę wypełnioną zupą z czerwonej fasoli.
-O niczym...
-Każdy o czymś myśli, nawet kiedy wydaje mu się, że ma całkiem czysty umysł to wie, że w głowie wciąż jest coś innego. Cały czas supełki i zagmatwanie. Nie znałem żadnej osoby, która miała by puste myśli.
Mandaryn... Kiedy spoglądałam na niego, zawsze widziałam miłość, którą darzył Anię. Tak to właśnie on. Ten sam, który gdy siadał przy stoliku nie odrywał wzroku od mojej współpracownicy, a gdy tylko ona podchodziła zalewał się złotym uśmiechem i razem z nią jedną wygiętą, starą łyżeczką jadł cienką zupę. Wiele razy kiedy brakło dla nas porcji widziałam jak oddawał jej swój talerz. Byli tacy cudowni... Szczęśliwi... Idealni.
Wpatrując się w ogień wciąż widziałam za jego płomieniami Janka siedzącego naprzeciwko mnie.
-Porozmawiaj z nim. -Wyszeptał Heniek szturchając mnie łokciem.
-Nie mogę... On...
-Wiesz Mała, też się kiedyś bałem... Ale to nie był strach o to, że zginę czy zostaniemy napadnięci. To był strach, że Ania już nigdy nie spojrzy na mnie tymi swoimi pięknymi oczyma. Kochałem ją. Cały czas ją kocham, ale wiesz... Nigdy nie będę żałował ani chwili spędzonej przy niej. Nigdy nie będę żałował... No może tylko jedne chciałbym zmienić. Porozmawiał bym z nią pierwszego dnia gdy tylko ją zobaczyłem. Dzięki temu mielibyśmy więcej czasu na szczęście.... - Po ostatnich słowach wstał i odszedł w ciemność.
To co mówił musiało sprawić mu niesamowity ból. Musiał cierpieć, ale mimo wszystko chciał mi pomóc.
Siedziałam tak sama do czasu kiedy Antek zaszedł mnie od tyłu, szturchnął delikatnie i skinął w stronę lasu. Poszłam za nim.
-Coś jest nie tak... - Zaczął. - Nie oszukasz mnie...
To fakt.
Gdy wciąż milczałam zaczął mówić:
-Janek nie jest zwykłym chłopakiem. Przeżył więcej niż my wszyscy razem wzięci...
-Mówił mi. - Przerwałam mu.
Westchnął.
-Nie powiedział ci wszystkiego. Kiedy go poznałem był zagubiony, smutny, inny... Nigdy nie widziałem człowieka w takim stanie. Gdy wstąpił do oddziału, gdy zdobywał następne stopnie, gdy stawał się dowódcą, nigdy nie był szczęśliwy. Ale jednego dnia wszystko się zmieniło. Poznał młodą, ładną, miłą dziewczyną. Była naprawdę fantastyczna... I nie chodzi tu o jej długie blond loki, ale o serce i o miłość którą go obdarzyła. Uciekał wieczorami aby się z nią spotkać. Zaczął zaniedbywać oddział. Nie przemyślał wszystkiego gdy pozwolił chłopcom iść do wioski na wesele... Niemcy przyjechali nad ranem, byliśmy zmęczeni ale nie daliśmy się zaskoczyć, ale było ich zbyt wielu. Jeden błąd, jednego człowieka. Doprowadził do śmierci ponad dwudziestu osób. Danka też zginęła... Nie zdołał obronić ani jej, ani nas, ani tych wszystkich ludzi... Od tamtej pory nigdy nie widziałem na jego twarzy chodź cienia szczęścia, ale teraz gdy patrzę jak siedzicie po dwóch stronach i każde patrzy na drugie... On się boi. Jest z nas najodważniejszy, lecz strach przed stratą jest zbyt wielki. To do ciebie należy decyzja. To ty musisz zdecydować. Albo zaryzykujesz i weźmiesz na siebie odpowiedzialność za wasze uczucia, albo zrezygnujesz. Tylko pamiętaj, że jeden fałszywy krok, może zrujnować wszystko.
Stałam jak zamurowana. Nie umiałam wykrztusić słowa.
-Wracajmy, zaczną się o nas martwić. -Dodał.
-Antek... - Wyszeptałam. -Dziękuję. I proszę abyś...
-Oddam za ciebie życie jeśli będzie trzeba. -Powiedział i ruszył w stronę obozowiska.
Wszystko co mi powiedział buzowało mi w głowie przez całą noc. Zasnęłam dopiero nad ranem.
Gdybym mogła tak podjąć jakąś decyzję...
Nie potrafiłam zrozumieć co do niego czuję...
Ale wiedziałam jedno, nie jest mi obojętny.
O szóstej obudził mnie Heniek. Wyraz jego twarzy poinformował mnie, że czeka nas ciężki dzień.
-Coś się stało? - Spytałam.
-Musimy iść.
Wśród chłopców nie było ani Antka, ani Maliny.
-Gdzie...
-Nie zadawaj pytań. - Przerwał mi Heniek.
Skinęłam głową.
Poprawiłam szelki za dużych bojówek i ruszyłam za chłopakiem. Zbiórka przebiegała jak zawsze doskonale. Chłopcy poprawiali elementy garderoby, koszule mundurowe, spodnie. Tylko niektórzy mieli oficerki, gdyż w tych czasach był to rzadki i drogi produkt.
-Rozkaz z rąk samego generała! Nakazuje się oddziałowi „Burza” Wyruszenie za Wisłę, czekać tam na was będzie przydział do oddziałów Armii Krajowej, z którymi udacie się na kresy.
Do czasu trwania komendy „Baczność” nikt nie śmiał się odezwać, lecz gdy została ona zwolniona rozległ się cichy szept. Rozumiałam słowa, ale czułam, że nie rozumiem treści.
Gdy zakończyła się zbiórka i Heniek wydał rozkaz wymarszu ustałam obok niego.
-Co to wszystko oznacza?
Westchnął głośno.
-Generał wysyła nas w najgorsze miejsce. - Zaczął. - Na kresach, wszystko wygląda inaczej...
-Chciałbyś już odetchnąć. Tęsknisz za wolną Polską?
Spojrzał przez chwilę w dal .
-A kto nie tęskni?
-Żołnierz drogą maszerował, nad serduszkiem się użalił. Więc je do plecaka schował i pomaszerował dalej! Tę piosenkę, tę jedyną. Śpiewam dla ciebie dziewczyno! - Podejrzewam, że głos chłopców niósł się daleko, daleko w dal. - Może właśnie jest w rozterce, zakochane czyjeś serce. Może potajemnie kochasz i po nocach tęsknisz szlochach! Tę piosenkę te jedyną śpiewam dla ciebie dziewczyno!
Tu w oddziale czułam się jak w rodzinie. Chłopcy byli fantastyczni. Wszyscy ciepło mnie przyjęli, kiedy tylko czegoś potrzebowałam wyciągali pomocną dłoń. Rozumieli, że będąc innej płci mam też więcej problemów niż oni. Nie jestem ani tak silna, ani tak wytrzymała.
-Mogę zadać jedno pytanie? - Spytałam cicho.
Uśmiechnął się.
-Dobrze, ale tylko jedno.
Przez moment milczałam.
-Gdzie oni są?
-Kto?
Westchnęłam.
-Antek i Janek.
-Musieli wyruszyć wcześniej. Czekają na nas pod Olszynką.
-Dlaczego?
Spojrzał na mnie krótko.
-Tylko jedno pytanie.
W innej sytuacji zaśmiałabym się, lecz tutaj nie było mi do śmiechu.
-Maszerują chłopcy, maszerują! Karabiny błyszczą, szary strój! A przed nimi drzewa salutują, bo za naszą Polskę idą w bój! Nie noszą lampasów, chodź szary ich strój, nie noszą ni srebra ni złota, lecz w pierwszym szeregu podąża na bój, piechota ta szara piechota! - Ich śpiew był ukojeniem dla uszu. Po chwili dołączyłam do nich przypominając sobie tę starą piosenkę.
-Teraz ja mogę mieć jedno pytanie? - Spytał.
Odrzuciłam warkocz do tyłu.
-Jasne.
Heniek poprawił karabin i zdjął z głowy czapkę.
-Wiesz, że w oddziale wszyscy jesteśmy jak brat dla brata. Wiesz, że Polska dla nas Matką. Wiesz, że jeden za drugiego w ogień skoczy... Może to i nie moja sprawa, ale za każdego z braci oddał bym życie. A ty teraz jesteś mi siostrą. Widziałem jak wczoraj patrzeliście na siebie... Zaufaj i porozmawiaj z nim. Nie możecie marnować czasu...
-Heniek...
-Csi... Wiem co mówię.
Na tym nasza rozmowa się skończyła. Gdy doszliśmy do lasu pod Olszynką, gdzie Antoni siedział na skarpie pod lasem przy małym ognisku.
-Czołem! - Krzyknęli chłopcy.
Zdjęli karabiny z ramion i przysiedli się do niego tworząc niepełny krąg.
-Malina? - Spytał Mandaryn.
-Poszedł na zwiad. - Odpowiedział mu Antek.
Usiadłam najbliżej niego.
-Jak tam droga? - Spytał patrząc na mnie.
-Bez większych przygód. - Uśmiechnęłam się.
Patrzyłam na iskierki płynące do nieba...
W myślach widziałam jak ponownie moja ciocia, Ania i cała reszta upadają na ziemię pod murem.
-Rozbijemy tu obóz. - Powiedział głośno Janek wychodzący z głębi lasu. - Jest bezpiecznie.
Nasze oczy spotkały się i przez moment zaiskrzyły, ale oderwałam je szybko aby nie zwrócić uwagi chłopców... Chociaż pewnie i tak już ją zwróciłam.
Zmarszczyłam brwi masując ramię. Wcześniej nie czułam tego bólu, ale tobołek jaki niosłam przez drogę odcisnął mi dwie pręgi na każdym z ramion.
Po chwili chłopcy nie przejmowali się już rozkazem, ale zaczęli debatować między sobą na temat kobiet, wolności i życia w wolnym kraju.
-Pierwsze co zrobię to pojadę do babki na wieś, powinna się ucieszyć. Przecież zawsze mówiła, że nie wypuści mnie na wojnę bo sobie nie poradzę... - Powiedział Gąsior.
-I sobie nie poradziłeś... - Zażartował Franek, wywołało to serdeczny śmiech u wszystkich.
Przekomarzania i żarty zajęły mi cały wolny czas. Nie zauważyłam czasu, który płynął. Dopiero gdy zapadł zmrok Antek wstał i zaczął:
-Mam dla was pewną propozycję... We wsi trwa festyn jeśli chcecie...
Chłopcy nawet nie poczekali by mu odpowiedzieć. Złożyli broń i poprawiając w pośpiechu koszulę ruszyli w stronę świateł za drzewami.
-Miłego! - Krzyknął Antek.
-A ty nie chcesz iść? - Spytałam.
Westchnął.
-Idź. Ja zostanę. - Powiedział Malina.
Mój kuzyn spojrzał na niego pytająco.
-Na pewno? Nie chcesz iść?
-Idźcie już.
Poczułam mały ciężarek na sercu. Chciałabym żeby Janek z nami poszedł, ale zmuszenie go do czegoś mogło by przynieść złe skutki.
-Trzymaj się mnie albo chłopców. - Dostałam krótkie pouczenie.
Domy były ozdobione kolorowymi serpentynami i różnorodnymi materiałami. Przede wszystkim wszystkie budynki wybudowano wkoło dziedzińca, na którym teraz stał długi stół. Ludzie śmiali się głośno i radośnie kiedy nas zobaczyli. Kilka osób wyszło w naszą stronę z kromkami chleba posmarowanymi smalcem. No tak od rana nic nie jadłam. Jak możliwe, że nie czułam głodu?
-Dziękujemy wam! - Krzyknął jeden ze starszych.
Trzech muzyków siedzących na krzesłach poza stołem przygrywało wesoły utwór a kilka par tańcowało wesoło.
-Zatańczymy? - Podbiegł do mnie Heniek.
W tym samym czasie jakaś kobieta poderwała do tańca Antka. Zanim odpowiedziałam tańczyłam już z chłopcem. Odbijanki doprowadziły, że miałam okazję trafić w ramiona każdego z gości. Po pewnym czasie ból ramion zaczął mi poważnie doskwierać.
Wyrwałam się z tłumu i odszukałam wzrokiem Antka. Cudownie było widzieć go tak szczęśliwego.
Podeszłam jednak do stołu, ukroiłam dwie pajdki chleba i posmarowałam je. Nie miałam już ochoty na zabawę. Wróciły do mnie wszystkie myśli z poprzedniej nocy.
-Wróciłaś? - Malina wypatrzył mnie gdy wychodziłam z lasku.
Skinęłam głową.
Kiedy podeszłam już bliżej, podałam mu posiłek.
-Dziękuję. - Powiedział zaskoczony.
On też musiał nic nie jeść od rana.
-Chłopcy przepadli na dobre? - Spytał z szelmowskim uśmiechem.
Usiadłam obok niego.
-Chyba tak.
Westchnął.
-Powinnaś się zdrzemnąć, jutro czeka nas daleka droga.
-Mogłabym powiedzieć tobie to samo.
Westchnął.
-Dlaczego ty jesteś taka uparta...
-Niestety, jesteś na mnie w pewnym sensie skazany. - Zaśmiałam się.
-Będę musiał to jakoś przeżyć.
Zachichotałam cicho, ale po chwili znów nadszedł skurcz ramion, chwyciłam je dłonią i mruknęłam.
-Boli? - Spytał.
-Troszkę.
Uniósł się odrobinę i usiadł za mną.
-Mogę? - Wyszeptał.
Poczułam jego oddech na swojej szyi.
Skinęłam głową.
-Gdy pierwszy raz wziąłem toboły na ramiona, paski wydarły mi kawałeczki skóry...
Poczułam jak odsłania moje ramiona.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że to co wydawało mi się pręgą, jest dużym siniakiem gdzieniegdzie przetartym do krwi.
-Odpręż się.
Wciągnęłam powietrze do płuc gdy palcami delikatnie dotknął skóry. Przeciągnął nimi wzdłuż obu, ale po chwili przestał i odchylając się do tyłu wyciągnął coś z kieszeni.
-To powinno ci pomóc.
Kiedy po chwili nałożył na ranę niesamowicie zimną maść poczułam ukłucie mrozu i ulgę.
-Lepiej? -Spytał.
-Tak...
Wciąż delikatnie zaczął masować moje ramiona. Włosy przyklejały się do mokrej części, odkleił je i przełożył na drugą stronę. Uniosłam głowę i spojrzałam w gwiazdy.
-Pięknie tu... - Szepnęłam.
Przymknęłam oczy a w tym momencie poczułam jak jego wargi dotykają obolałej skóry.
-To też powinno ci pomóc. - Jego głos był ciepły i przyjemny.
Pragnęłam więcej...
Więcej tych pocałunków...
Więcej tego dotyku...
-Dziękuję. - Spojrzałam na niego.
-Uratowałaś mi życie, jestem ci winny wszystkiego.
Ujrzałam mały okrągły wisiorek zwisający na wysokości piersi. Wcześniej go nawet nie zauważałam.
-Nie mogłam postąpić inaczej...
Spojrzałam w bok.
Był tak blisko, że każdy oddech teraz odczuwałam na lewym policzku.
Dwoma palcami ujął moją brodę i odwrócił w swoją stronę. Patrzyłam w te piękne ciemne oczy, w których czaiły się tajemnicze ogniki.
-Jesteś wyjątkowa wiesz?
Chciałam odwrócić wzrok, ale nie zdołałam.
Uczułam jak delikatnie jego wargi musnęły moje. Tylko tyle...
Muśnięcie, ale za to oddała bym naprawdę wiele.
-Ale nie dla mnie... - Szepnął.
-Co ty mówisz... - Dotknęłam jego serca. - Nie martw się o mnie... Jestem już duża.
Uśmiechnęłam się.
-Jestem złym człowiekiem...
-Nie. - Teraz to on uciekał od mojego wzroku. Więc chwyciłam go tak jak on mnie. - Uwierz...
Przerwał mi kładąc na moich ustach palec.
-Cśiii...
Zakrył moje ramiona.
-Połóż się... -Wyszeptał. - Musisz odpocząć...
-Nie bądź moim tatą...
Roześmiał się cicho.
-Uparciuch.
Wstał i obchodząc ognisko dookoła dołożył drewna. Gdy powrócił do mnie podał mi swoje moro.
-Okryj się.
Jeszcze chwilę siedziałam, ale w końcu usłuchałam go i położyłam się na ziemi. Sen przyszedł szybko, ale zanim przymknęłam oczy, przyglądałam się jego przystojnej twarzy, delikatnym rysom i pięknym oczom.
Minął kolejny dzień...
Kolejny dzień...
Drugi taki może nie nadejść...

Oczy wilka

Część Trzecia


Czułam jak nogi odmawiają posłuszeństwa. Ból stawał się nie do zniesienia. Bolały mnie kości i mięśnie... Po porannej rozmowie prawie odrazu wyruszyliśmy w drogę. Słowa Maliny wciąż dręczyły moją głowę. Nie umiałam przestać myśleć o tym co spotka tych wszystkich ludzi... Dzieci... Jednocześnie czułam, że pozostawienie tego problemu za plecami jest najgorszym czym mogę zrobić. Chciałabym krzyczeć, wrzeszczeć! Ratujcie ich! Ludzie ratujcie się!
-Nie mam już siły... - Wyszeptałam łapiąc oddach.
Janek odwrócił się i spojrzał na mnie swoim surowym wzrokiem.
-Musimy dotrzeć do miasteczka przed zmrokiem.
Skinęłam głową.
Dam radę! Muszę dać radę!
Folwark był małym miasteczkiem położonym w samym środku drogi do Tomaszewa. Tak bardzo chciałabym już zobaczyć Antka. Tak mi smutno... Przecież on widział jak ginie jego matka i nie mógł z tym nic zrobić... On jest mi jak brat. Jeśli coś mu się stało... Zostanę sama na tym świecie. Musi żyć.
Straciłam równowagę i upadłam. Malina idący przodem odwrócił się na mój cichy jęk i doskoczył do mojego bezwładnego ciała.
-Janka!
Oczy zamykały mi się i otwierały. Nie czułam już mięśni. Ból stał się taki silny, ale zaa chwilę osłab...
Zasnęłam?
Śniłam o mamie i tacie. O ciepłym dniu w Piotrkówce, czy za tym tęsknię najbardziej? Chwilę później to wszystko zamieniło się na stołówkę w Roztrzynowie. Ania stojąca przy garze. Zapach cienkiej kartoflanki. Ciocia siedząca na krześle w kącie, obierająca cebulę. Po chwili śmiech chłopaków idących przez podwórko za domem. To moja tęsknota?
Spokojnie otworzyłam oczy.
Malina siedział oparty o drzewo. Gdy spojrzał na mnie uśmiechnął się powolnie.
-Nareszcie. - Westchnął.
Podciągnęłam się do tej samej pozycji.
Głośno burknęło mi w brzuchu.
-Jak dotrzemy do miasteczka poszukamy czegoś do jedzenia.
-Nie jestem, aż taka głodna. - Skłamałam, ale kolejne burki mnie zdradziły.
-Słyszę.
Uśmiechnęłam się.
Tak! Jestem bardzo głodna! - Pomyślałam.
Czułam straszny głód, ale w jednej chwili zniknął gdy pomyślałam o tych wszystkich biednych ludziach, którzy aby zjeść i aby nakarmić swoje dzieci muszą zarywać noce na pracy.
-Czuję się już lepiej możemy ruszać. - Powiedziałam.
Spojrzał na mnie złagodniałym wzrokiem.
-A więc ruszajmy.
Pierwsze kroki stawiałam z łatwością, ale już po kilku minutach marszu ponownie ból stał się nie do zniesienia. Stopy zaczęły się plątać, ale Malina przyszedł z pomocną dłonią. Objął moje ramiona i mocno przytrzymał. Tak było łatwiej, mimo to zdawałam sobie sprawę jak wielkim obciążeniem dla niego jestem. On nie miał czasu odpocząć.
Kiedy byłam już bezsilna w oddali ujrzałam światła Folwarku. Uśmiechnęłam się do siebie w środku, bo na cielesne okazywanie radości nie było sił.
-Pamiętaj, że jesteś moją żoną. - Wyszeptał gdy zbliżyliśmy się do pierwszych budynków.
Zmrok pochłonął już wszystko wkoło.
Janek podszedł do pierwszych napotkanych drzwi i zaczął głośno pukać.
-Kto?! - Głos ze środka był szorstki, twardy i męski.
-Czy nie znajdzie się tu trochę miejsca do przenocowania?
-Czego?! - Stary mężczyzna stanął w drzwiach.
-Idę z żoną do Tomaszyc, noc nas zastała w środku drogi, nie znajdzie się tu chociażby kawałek podłogi do przenocowania?
Staruch przeczesał siwe włosy dłonią. Był gruby, ubrany w lnianą koszulę. Nie wyglądał na biedaka, raczej na kogoś kto nie rzuca pieniędzmi, ale też nie ma ich aż nadto.
-Pieniądze. - Dodał stary.
Chłopak wyjął z kieszeni parę monet, gdy siwy ujrzał je usunął się na bok.
-Idźcie na górę. - wydał polecenie.
Malina zmierzył go wzrokiem a po chwili rzucił, krótkie spojrzenie na drabinę przy ścianie.
-Proszę. - Chłopak podał mi dłoń i pomógł wejść na pierwszy stopień.
Na górze było ciemno. W rogu paliła się tylko jedna lampa. Nie było tam łóżka jedynie pierzyna rozłożona na deskach.
Usiadłam na pościeli.
-Powinieneś zmienić opatrunek. - Przypomniałam sobie o jego ranie na ręce.
Westchnął.
Jego oczy lśniły ciepło, ale nie radośnie. Powolnie rozpiął koszulę i zsunął ją z jednego ramienia odsłaniając zakrwawione miejsce.
-Usiądź.
Gdy przysiadł przy mnie odwiązałam kawałek materiału owinięty na ręce i odrzuciłam go na bok.
Rana wciąż była świeża, krew zastygła tylko na rożkach.
Oderwałam kolejny fragment koszuli.
-Ślina niweluje rozprzestrzenianie się bakterii.
Podałam mu materiał, który później ciasno przycisnęłam do rany.
-Dużo wiesz... - Odparł.
Westchnęłam.
-Lubiłam książki.
-Teraz nie lubisz?
-Teraz nie mam już niczego z dawnego życia... Nawet rodziny.
Wbiłam wzrok w świeczkę.
Jej płomienie rozświetlały zaledwie fragment pokoju, ale dzięki niej w dalszych częściach panował półmrok.
Odsunęłam się i oparłam w wolnym miejscu.
-Sama mi mówiłaś, że trzeba wierzyć.
Jego słowa znów wprawiły mnie w zamyślenie. Nie wiem czy mówił coś jeszcze gdy odpływałam. Przez to całe zmęczenie sen był mocny i twardy, ale twarde deski nie dawały pełnego komfortu. Całą noc czułam jak pod łopatkami kują mnie drzazgi.
Huki i wrzaski na dole zbudziły mnie nad ranem.
Wyraźnie słyszałam głośne kroki gdy ktoś wchodził po drabinie.
-Aufstehen! Hände hoch.
Facet w wieku około czterdziestu lat mierzył w moją stronę z broni wielostrzałowej.
-Es sind Sie betrügerische Guerillas! - Zaczął wrzeszczeć wchodzący za nim drugi niemiec.
Ten miał jasne blond włosy i widoczną przez środek policzka bliznę.
-Dokumente!
Janek zerwany ze snu, wyjął z kieszeni marynarki, leżącej na ziemi, książeczki z naszymi dokumentami.
Starszy Niemiec otworzył pierwszą książeczkę i spojrzał na mnie. Jego spojrzenie było lodowate i napiętnowane okrucieństwem.
-Namen des Vaters.
Moje serce na moment zamarło.
-Andrew.
-Pole? - Spytał.
-Deutsch.
W fałszywych dokumentach polaków dla bezpieczeństwa zawsze ojciec bądź matka byli pochodzenia niemieckiego.
-Ihre Ehefrau? - Spojrzał na Malinę.
-Ja.
Stary jeszcze raz przeszył mnie wzrokiem i burcząc coś do drugiego zszedł na dół.
Człowiek z blizną kopnął nasze rzeczy.
-Wy Polaczki nie powinniście ukrywać się u nie zaufanych ludzi.
Uniosłam brwi słysząc jego polszczyznę.
-Cieszcie się, że Hans nie jest bardziej dociekliwy. Wiem swoje i zwykli ludzie nie sypiają po strychach.
-Dotarliśmy z żoną do wioski późnym wieczorem, nie mieliśmy gdzie się skryć przed zmrokiem. - Powiedział Malina.
Dopiero po chwili ciszy Niemiec, bądź też Polak, wyszedł.
Stałam w bezruchu wciąż jeszcze zaskoczona poranną wizytą. Myślałam, że Polacy pomagają Polakom, ale słowa Janka jednak się zgadzały. Pomaganie się im nie opłaca.
-Załatwię to.
Janek wyjął spod marynarki pistolet.
Dlaczego policjant nie wyciągnął go gdy przetrząsał nasze rzeczy?
Może jedna nam pomógł?
-Co?
Nie odpowiedział. Słyszałam tylko stukanie jego butów na szczebelkach drabiny.
-Ty pieprzony zdrajco!
Rzuciłam się za nim, lecz kiedy zeszłam na dół Malina trzymał lufę przy skroni grubego faceta.
-Mam rodzinę nie mogłem ryzykować! Nie zabijaj mnie... Nie zabijaj. Nie mogłem ryzykować. Nie mogłem... - Skomlał, klęcząc.
-Malina! - Krzyknęłam.
-Myślisz, że kto walczy o to żebyś mógł siedzieć w tym domu?! Ludzie tacy jak my!
-Mam dwie córki... Są z moją żoną na wsi... Proszę... Beze mnie sobie nie poradzą. Proszę... Błagam...
Serce biło mi z nieopisaną szybkością.
Waliło jak młotem.
Bałam się...
Czułam, że Janek jest zły i jeśli postanowi strzelić zrobi to...
Ale...
Czułam też, że jego serce nie jest aż tak lodowate.
-Jesteś cholernym zdrajcą. - Krzyknął. - Jeśli nie zginiesz z mojej ręki ktoś w końcu strzeli.
Na pięknej twarzy chłopaka rysowały się nerwy. Złość wręcz kipiała. Ten mężczyzna po prostu się bał. Gdyby Niemcy odkryli nas poprzez nalot, nie pytali by kim jesteśmy. Nie sprawdzali by dokumentów. Ich działanie polegało na stawianiu pod mur a nie pytaniu.
Lufa odsunęła się od głowy.
Poczułam niebywałą ulgę. Jakby kamień spadł mi z serca.
Wiedziałam...
Wiedziałam, że Janek nie jest taki...
Nie mógłby go zabić.
Kiedy opuściliśmy dom, w którym spędziliśmy noc widziałam, że oczy Maliny wciąż nie odzyskały naturalnego błysku.
Szliśmy szybciej niż wczoraj. W mieście szłam obok dopiero na obrzeżach zostałam kilka metrów za nim. Słońce nie świeciło już tak mocno jak na początku lata. Zawsze lubiłam jesień, ale teraz zauważałam jej minusy. W cienkiej sukience zaczynałam czuć ciarki na plecach.
Janek odwrócił się słysząc szczękanie moich zębów.
-Załóż to. - Podał mi marynarkę.
Koszula była zakrwawiona bardziej niż wczoraj. Widać coś nie dobrego działo się z raną.
-Muszę obejrzeć twoją rękę. - Wyszeptałam kiedy jeszcze był blisko.
-Nie ma na to czasu.
Przeszliśmy przez miedzę i zaczęliśmy przedzierać się przez chaszcze.
Jedna z kolczastych gałęzi otarła się o ranę chłopaka na co syknął z bólu.
-Zatrzymaj się. - Powiedziałam.
Nie usłuchał mnie idąc dalej.
-Janek!
Odwrócił się gwałtownie.
-Obiecałem Antkowi, że cię doprowadzę i to zrobię! - Odparł.
Szedł dalej.
Nie czułam już bólu mięśni. Zaczęłam bać się o niego...
Po długich minutach marszu spod mojego prowizorycznego opatrunku zaczęła wylewać się krew. Brunet szedł coraz słabiej. Nie stawiał już kroków tak pewnie... Aż upadł.
Podbiegłam jak najszybciej, gubiąc po drodze jego marynarkę.
-Janek! - Krzyknęłam. - Słyszysz mnie? Janek!
Oczy miał zamknięte, ale oddychał.
Uklękłam i na kolanach położyłam sobie jego rękę. Gdy odwiązałam materiał z ręki, rana była otwarta, krwawiła mocno.
-Nie możesz mnie tu zostawić... Słyszysz... - Łza spłynęła po policzku.
Oddychałam powoli... Musiałam zachować spokój.
Chwyciłam go od tyłu za ramiona i przeciągnęłam pod drzewo. Uniosłam go do pozycji siedzącej, aby nie uciskał klatki piersiowej.
-Woda... - Rozejrzałam się wkoło.
Nigdzie nie widziałam niczego co mogłoby mu pomóc.
Tylko jesienne liście...
Tylko tyle.
Szarpnęłam swoją sukienkę i oderwałam kolejne pasmo materiału. Ucisnęłam nim ranę tamując krwawienie.
Poczułam krople spadającą na nos.
Dziękuję...
Dziękuję!
Deszcz... Jesienny deszcz.
Ponownie oderwałam fragment materiału i wyciągnęłam dłoń spod drzewa. Gdy namókł zamieniłam go z poprzednim opatrunkiem. Z rozerwanego mięśnia nie wypływała już krew. Na całe szczęście...
-Jesteś taki uparty! - Westchnęłam. - Gdybyś mi pozwolił... Po prostu pozwolił...
Przyłożyłam ucho do jego piersi.
Serce biło...
Biło słabo, ale cudownie...
Boże.
Pomóż mi!
On musi żyć...
Musi...
Uniosłam się i spojrzałam na jego śpiącą twarz...
Czy coś do niego czułam? Znam go tak krótko... Za krótko. Czy mogę czuć coś do kogoś takiego jak on?
Odchyliłam głowę do tyłu, wciągając do płuc świeże powietrze.
Deszcz ustał po kilku minutach. Liście ponownie zaczęły szumieć.
Odnalazłam suche drewka i odpaliłam ognisko. Ciepło nie od razu ogrzało moje ciało. Właściwie dopiero wtedy zaczęłam odczuwać jak bardzo zmarzła.
Ogień...
Ciepło...
Nie mogłam spać. Wciąż bałam się, że on... że on może umrzeć...
Tak strasznie się bałam.
Siedziałam blisko niego. Raz patrzyłam jak oddycha innym razem jak iskry uciekają ku niebu.
-Boże... Spraw, że... - Łza spłynęła po policzku.
Nagle poczułam jak coś dotyka moich pleców.
Odwróciłam się gwałtownie.
Gdy zobaczyłam jego ciemne oczy, na moją twarz od razu wkradł się uśmiech.
-Co cię tak cieszy? - Spytał ciepło.
Nie miałam ochoty na odpowiadanie...
Uścisnęłam go mocno. Syknął odrobinę gdy przycisnęłam ranę. Odsunęłam się aby spojrzeć w jego oczy.
-Dziękuję. - Powiedział.
-Za co? - Spytałam z nie schodzącym z ust uśmiechem.
Dotknął mojej dłoni.
-Za to.
Przez moment nasze oczy nie mogły się rozłączyć, ale po chwili coś wkradło się do jego spojrzenia. Znów ta mgiełka.
Zabrał dłoń dość gwałtownie.
-Przepraszam. - Wyszeptał.
Zapadła cisza.
Znów tylko wpatrywałam się w iskry.
-Co się dzieje? - Spytałam cicho.
-Nic... - Wiedziałam, że kłamię.
Przewróciłam oczami.
-Nie jestem ślepa. - Spojrzałam na niego. - Widzę w twoich oczach coś złego.
Odchylił odrobinę głowę.
-Wydaje ci się.
-Możesz mnie nie okłamywać? - Spytałam.
Parsknął.
-A kim jesteś, że mam mówić ci wszystko?
Odpowiedziałam parsknięciem na parsknięcie.
-A więc jest coś czego mi nie mówisz... Dobrze. Ty tu dowodzisz...
Nic nie powiedział...
Nie dotknął mnie...
Nawet nie spojrzał w moją stronę...
Pieprzony dupek!
Kim on jest, że mam się na niego wściekać?
Co czuję, że tak bardzo irytuje mnie jego kłamstwo?
Cholera jasna...
Co kryją te piękne oczy?
Milczenie czasami rani bardziej niż słowa...
Rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Wciąż bez słów. W milczeniu. Przeszliśmy przez las, minęliśmy polanę i polną drogą doszliśmy do Tomaszewa. Nie wiedziałam gdzie chłopcy mają na nas czekać. Teraz nawet gdybym chciała wiedzieć i tak bym się do niego nie odezwała.
W tym mieście było inaczej... Ludzie tak jakby nigdy nic, siedzieli przed domami na ławeczkach, dzieci bawiły się wesoło i śmiały głośno. Poczułam ciepły wietrzyk, może ostatni letni.
Szliśmy ciemną, wąską uliczką. Młoda kobieta siedząca przed domem z dzieckiem na piersi przyglądała nam się żarliwie.
Na końcu uliczki Malina zapukał do drewnianych drzwi.
-Hasło! - Usłyszałam cichy głos.
-Mała!
Spojrzałam na niego pytająco, lecz drzwi szybko otworzyły się a za nimi ukazał się Antek.
-Janka! - Jego głos był pełen tęsknoty i ciepła.
Dziewczyna chciałam rzucić mu się na szyję, ale on odsunął się i wzrokiem nakazał nam wejście do domu. Dopiero za progiem pozwolił mi na okazanie uczuć.
-Nareszcie. - Wyszeptałam.
Młodzieniec spojrzał na mnie ze łzami w oczach.
-Przepraszam.
Zmarszczyłam brwi.
-Nie masz mnie za co przepraszać. - Odpowiedziałam.
-Przepraszam, że musiałaś na to wszystko patrzeć. Obiecywałem sobie, że zapewnię ci bezpieczeństwo.
-Jestem bezpieczna.
-Nikt nie jest bezpieczny. - Wtrącił się malina.
-On ma rację mała. - Głos Antka delikatnie drżał.
-Nie chcę już być ciągle bezpieczna. Zostałeś mi tylko ty... Kocham cię braciszku. - Często nazywałam go moim bratem. - Dlatego nie mogę cię opuścić.
Janek spojrzał na mnie srogo, widziałam to kątem oka.
-Widziałam zbyt wiele. Nie umiem już być wobec tego obojętna. Nie mogę...
Obaj chłopcy spojrzeli na mnie ze złością i smutkiem jednocześnie.
-Janka... - Usłyszałam cichy szept Maliny.

W ciszy

Część Druga

Łzy drążyły tunele po obu stronach twarzy, nie pierwszy ra widziałam śmierć, ale teraz... Znałam ich, chodź krótko, to zdążyłam pokochać jak rodzinę. Wszyscy byli tacy wspaniali... Traktowali jak swojego a nie uciekiniera.
Wspaniali ludzie...
Byli... Odeszli, już ich nie ma.
Teraz śmierć będzie ich rodziną. „Zgniją oczy i wyraz tych oczu, śmierć patrzy w kość nie w twarz...” Znów uniosłam się na łokciach i wyjrzałam zza skarpy. Zdało mi się, że oczy Natalki patrzą wprost na mnie... Boże. Ona była taka mała. Pełna życia, radości. Mogła tyle osiągnąć.
-Schowaj się. - Usłyszałam głos za mną.
Gdy się odwróciłam chłopcy którzy dotąd byli mi znani jako potulni, cudowni i kochani, teraz biegli z bronią na ramieniu w stronę wioski. Jeden z nich zaczął krzyczeć:
-Za Polskę! Za Naród! Za Kraj!
Później reszta powtórzyła jednym głosem.
Antek biegł na czele a Malina, leżący obok mnie, przytykał moją głowę do ziemi.
-Csiii... - Wysyczał wprost do ucha.
Zaczęło się.
Strzały padały równo, kule miotały się w każdym kierunku. Chciałam wyjrzeć, ale silna dłoń wciąż przytrzymywała mnie nisko.
Nie było krzyków jak przy egzekucji, teraz padały głośne komendy.
-Ufasz mi? - Powiedział cicho.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Co tu ma teraz do gadania zaufanie?
Mimo sprzecznych myśli skinęłam głową.
-Na mój znak pobiegniesz za tamtą skarpę.
Uklękłam, aby przygotować się do ucieczki. Zdjął z ramienia broń i wychylony zaczął mierzyć w stronę wioski.
-Teraz.
Zamknęłam oczy...
Strach nie był już przewodnikiem, zrobiłam to spokojnie.
Co miałam do stracenia? Nic... Moje życie jest bez znaczenia. Nikogo nie zaboli gdy zginę...Bo przecież już nikogo nie mam. Tak mała odległość zdała się być kilometrami. Nie czułam nic, ale musiałam spojrzeć za siebie. Musiałam się odwrócić. Zobaczyłam starszego faceta biegnącego za mną od strony zabudowań, zamarłam... Stopy spierzchły i kolejny krok stał się niemożliwością...
Dopadł mnie. Wiem, że mnie dopadł. Patrzył na mnie z gniewem jakbym coś mu zrobiła a przecież to on zabrał mi rodzinę. Zagotowała się we mnie wściekłość i coś jeszcze... Wola walki. Uderzyłam go w twarz, ale uczułam jak przytyka mi do brzucha nóż.
Wbiłam wzrok w jego ciemne oczy...
Nie było tam ani krzty prawdziwego życia... Może on też ma rodzinę? Może zabija by oni mogli żyć? A może zabrali ich jak moich? Ach... Zamknęłam oczy i poczęłam osuwać się na ziemię, ale nie z bólu, lecz z ciężaru jaki na mnie spadł. Żołnierz zawiesił się na moich ramionach i wyzuty z oddechu upadł na łono lasu.
-Biegnij! - Tylko ten głos. Głos Maliny usłyszałam w całym szaleństwie strzałów.
Tylko nie wiedziałam gdzie uciekać... Nie wiedziałam co robić...
Czas stał się tylko słowem, nie czułam stawianych kroków... Dopiero gdy ukryłam się w stodole w sąsiedniej wsi, ból i zmęczenie stał się nie do zniesienia. Leżałam na sianie i myślałam... Nie byłam już tą samą dziewczyną, która przyjechała do wsi. Wtedy byłam doświadczona przez niemoc, a teraz przez prawdziwą wojnę. Tak to wygląda... Złapani, zabici. Nie ważne kim jesteś.
Jeżeli w wiosce chodź jedna osoba zdała się być podejrzana, nie sprawdzano prawidłowości podejrzeń, stawiano pod mur. Nie było dochodzenia czy czy ktoś pomagał... Dla nich każdy był winny a raczej każdy był kolejnym krokiem do zniszczenia kraju.
Śniłam o balu mojej mamy. Miałam moją piękną suknię, lekkie pantofelki... Ale coś było nie tak... Rodzice stali u szczytu schodów i tylko przyglądali się ludziom stojącym bez ruchu. Tylko ja tańczyłam. Tylko ja się ruszałam. Kaśka stała przy barze z kieliszkiem w dłoni patrzyła na mnie. Wprost w moje oczy. Podeszłam do niej, ale jej twarz pod moim dotykiem stała się porcelaną i zaczęła pękać. Przerażona biegłam do drzwi a kiedy je otworzyłam zobaczyłam tych samych dwóch żołnierzy którzy przyszli wtedy po nas...
Obudziłam się... Pot zlewał mi twarz.
Nie byłam już sama.
Malina spał na drugim stogu siana. Musiał przyjść gdy spałam.
Ale nie wyglądał już tak srogo a wręcz bezbronnie. Rękę miał poharataną, musiał mocno oberwać. Ja byłam cała... To on mnie osłaniał, więc byłam mu coś winna... Może gdyby nie ja nikt by nie zginął?
Oderwałam kawałek materiału z sukienki i przyłożyłam go do rany. Delikatnie, aby go nie zbudzić, podwinęłam zakrwawiony rękaw białej koszuli. Po chwili oderwałam drugi dłuższy kawałek i owiązałam go dookoła ramienia aby zatamować krwotok.
-Dziękuję. - Wyszeptał.
Nie wiem kiedy się obudził.
Patrzył na mnie pięknymi ciemnymi oczami. Wyglądał inaczej niż widziałam go wcześniej. Widziałam ból jaki sprawiło mu uniesienie się nieco aby usiąść.
-Nie możemy tu zostać. - Powiedział.
Domyślałam się.
-Chłopcy ruszyli do Tomaszewa, za parę dni może tam dotrą.
-To przeze mnie musiałeś się odłączyć?
Skinął głową.
-Antek...
Zamarłam.
Dotarło do mnie, że on jest ostatnią osobą, która mi została. Zawsze był dla mnie jak brat i teraz też tak pozostanie.
-Czy on... - Nie przeszło mi to przez gardło.
-Żyje. Został ranny, ale to nic poważnego. Jest silny, da sobie radę. - Mówił spokojnie i cicho. - Musimy znaleźć jakieś ubranie.
Rozejrzałam się i przypomniało mi się jak kiedyś chowałam się z Wojtkiem w szopie u pana Jankowskiego. Znaleźliśmy tam jedną luźną deskę, pod którą był koszyk z odzieżą i bochenek suchego chleba. Każdy zabezpieczał się na wypadek nagłej ucieczki. Miałam nadzieję, że i ci ludzie.
-Poczekaj. - Powiedziałam i zaczęłam stukać stopą w każdą deskę po kolei.
Dopiero na końcu, naprzeciw drzwi, jedna z nich wydała głuchy zgrzyt. Uklękłam i odsłoniłam ją.
-Wiedziałam. - Powiedziałam do siebie.
Malina zaszedł mnie od tyłu i silną dłonią wyciągnął koszyk, przy okazji ocierając się o mnie. Poczułam zapach potu i krwi. Tak dobrze znany mi z pociągowego wagonu, ale nie był tak dręczący a delikatny i kojący.
-Skąd wiedziałaś? - Powiedział otwierając kosz i podając mi chleb.
Uśmiechnęłam się.
-Miałam przeczucie.
Zaśmiał się cicho. Zawsze wydawał mi się srogi, wręcz okrutny. Na stołówce prawie nigdy się nie odzywał, nie uśmiechał się. Trwał w ciszy i spokoju. Czasami tylko burknął coś do reszty. Chłopcy traktowali z szacunkiem i wyższością. W ich towarzystwie można było wyczuć, że Malina szczyci się dużym autorytetem.
-Ach te kobiece przeczucia. - Wyjął czystą, białą koszulę męską.
Ułamałam kawałek bochenka i podałam mu.
-Ubierz się w to. - Podał mi czarno-białą sukienkę w kwiaty.
Ukryłam się po drugiej części szopy i w przykurczu ściągnęłam ubranie. Przyjrzałam się plamą z krwi żołnierza, który chciał mnie zabić, ale sam zginął. Znów naszły mnie myśli...
Czy moja mama żyje?
Czy kiedyś usłyszę głos taty?
Czy pójdę nad rzekę z siostrą?
Wojna... To odpowiedź na wszystkie pytania. Nigdy nie wiemy co przyniesie jutro. Dziś miał być zwyczajny dzień posiłku dla żołnierzy, a jak się skończyło? Muszę uciekać z jednym z partyzantów.
Wyszłam zza stosu. Chłopak zapinał właśnie guziki koszuli. Nie wyglądał już tak jak wcześniej. Gdybym spotkała go na ulicy w Piotrkówce pomyślałabym, że jest może pomocnikiem na jakiejś farmie, a może pracuje w fabryce?
-Masz dokumenty? - Rzucił krótko.
Wyjęłam spomiędzy piersi książeczkę.
-Bardzo dobrze. - Dokończył.
-Powinieneś to włożyć nie będzie widać rany. - Podałam mu brązową marynarkę.
-Dzięki.
Westchnęłam.
Dlaczego świat jest taki... Czemu przyszło mi żyć w tej cholernej wojnie? Dlaczego urodziłam się w tym czasie?!
Mamo... Mam dopiero szesnaście lat...
-Jeśli ktoś spyta, jesteś moją żoną.
Spojrzałam na niego z niemym pytaniem.
-Nie zmieniłaś nazwiska... Wymyślisz coś.
Zaczął iść w stronę wyjścia, ale zatrzymał się gdy po przeciwnej stronie ktoś zaczął szurać deskami. Spomiędzy nich zaczęła wyłaniać się siwa głowa.
Malina wziął deskę, którą wyjęliśmy z podłogi i chciał uderzyć osobę wchodzącą do szopy.
-Nie! - Krzyknęłam.
Stara kobieta ustała jak zamurowana.
-Boże... Dzieci... - Wyszeptała. - Co wy tu robicie?
Brunet rzucił mi powolne spojrzenie.
-Dobrze.. Csiii... Nic nie mówcie. - Zaczęła miotać się wkoło. - Potrzebujecie czegoś? Nie mam wiele, ale...
-Nie... Mieliśmy już iść.
-Lepiej teraz nie wychodźcie. Słyszałam, że Niemcy wykonali egzekucję w Roztrzynowie a teraz jadą pod Folwark.
Droga do Tomaszewa prowadziła przez sam środek wymienionej wioski.
-Chcą nas zmusić do wycofania... - Powiedział do siebie chłopak.
Co chcą osiągnąć zabijaniem niewinnych ludzi?
Przecież dzieci nie pójdą na wojnę! Mogliby chociaż ich oszczędzić.
-Zostańcie tu na noc, nie mogę was zabrać do domu, bo mam na przechowaniu trójkę dzieci mojej siostry. Przyniosę wam resztkę zupy a do szopy i tak nikt nie zagląda. - Powiedziała stara.
Przyglądałam się zmartwionej twarzy Maliny.
-W piątki rano przyjeżdża do nas piekarz, porozmawiam z nim powinien zgodzić się was kawałek zabrać... - Dodała wychodząc.
Nie myślałam, że w obliczu zagrożenia ludzie mogą być tacy mili. Przecież gdyby Niemcy nas znaleźli zabili by nie tylko tę biedną kobiecinę, ale wszystkich którzy mieszkają w pobliżu.
-Myślisz, że jesteśmy tu bezpieczni? - Spytałam.
-Nigdy, nigdzie nie jesteśmy całkiem bezpieczni. Jest wojna... Myślisz, że ktokolwiek może czuć się bezpieczny?
Znów był tym samym surowym facetem, jakiego poznałam.
-No zapomniałem, że ty nie znasz tego świata. Nigdy nie zrozumiesz poświęcenia dla polski bo go nie poznałaś... Może nigdy nie poznasz. Dla ciebie życie jest ważniejsze.
Mogłabym się rozpłakać. Zacząć krzyczeć, ale to nie byłby żaden sposób.
-Dlaczego taki jesteś? - Odpowiedziałam.
Parsknął.
-Znam życie lepiej niż ty i wiem, że dobroć jeszcze nikomu nie wyszła na dobre.
Wiedziałam do czego zmierzał.
-Popatrz na twoją ciotkę... Była dla nas dobra. Była jak matka... Oni nikogo nie pozostawiają, ktoś musiał zdradzić. Ktoś musiał wydać.
Łza zakręciła się w oku na myśl o ciałach leżących pod murem.
-Kto to mógł być? - Spytałam.
-Zawsze jest ktoś kto chce zaszkodzić.
Przeczesał ciemne włosy dłonią.
-Myślisz, że interesuje się tylko sobą... Tak było. Byłam taka i wiem... Ale wydawało mi się, że wojna mnie nie dotyczy. Zmieniłam się. Teraz jestem kimś innym, nie ma już Janki Borowskiej. Nie ma jej od kiedy wsiadłam do pociągu. Tam... Tam nie ważne było kim jestem. Tam wszyscy byli równi. Pamiętam każdą osobę, która wsiadła a później patrzyłam jak umierają. - Spojrzałam na niego. - Myślisz, że było to dla mnie łatwe? Mylisz się. Nikt nie patrzył by na coś takiego obojętnie. Zostałam zmuszona do zostawienia matki i ojca, później straciłam nawet siostrę... Myślisz, że w najśmielszych wyobrażeniach mogłam myśleć o czymś takim? Nigdy. Śmierć nie jest czymś o czym się myśli. Jest jedna, potężna, trwała...
Dopiero gdy wypowiadałam ostatnie słowa spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa.
-Teraz już nawet nie marzę... Nie mam o czym. Nie wierzę, że kiedykolwiek zobaczę tych, których kocham. - Oczy zalały się łzami. - Nie wierzę w lepsze jutro. Nie mam po co wierzyć.
Zaległa cisza.
Ja, zapłakana, zniszczona od środka, samotna, inna. On, milczący, tajemniczy, zamknięty.
Byliśmy tylko we dwoje w cichej szopie, w samym środku wojny. Tylko ja i on. Wyczuwałam, że wcale nie jest taki jakim próbuje być, ale potrzebuje czasu aby to zrozumieć. Odwróciłam się by przejść za jeden ze stogów i dopiero tam oddać się przeżywaniu własnych bólów. Nie chciałam ujawnić swojej słabości.
-Wstąpiłem do oddziału wbrew woli całej rodziny... Czułem, że to moje przeznaczenie. - Usłyszałam jego głos cichszy niż wcześniej. - Chciałem walczyć za kraj, za ojczyznę. W obronie tych, którzy sami nie mogą się bronić. Mieszkałem wtedy u babci na wsi. Tylko ona we mnie wierzyła, tylko ona popierała mój wybór. Jednego z wieczorów rodzice przyjechali, pokłóciliśmy się, powiedziałem im, że ich nienawidzę, że jeśli będą potrzebowali pomocy to im jej nie udzielę bo przecież nie chcieli bym walczył. Wybiegłem z domu. Ukryłem się w lesie. Siedziałem tak całą noc a kiedy rano zrozumiałem swój błąd ich już nie było... Dom był pusty. Cichy. Nie wiem co się stało. Nie mam pojęcia. Nie słyszałem strzałów, krzyków... Niczego... Dalej myślisz, że jestem draniem prawda?
Wciągnęłam powietrze do płuc aby zatamować potok łez.
-To nie była twoja wina. - Wyszeptałam.
-Każdy ponosi jakąś winę... Ja, za śmierć rodziców.
Znów na niego spojrzałam. Teraz nie widziałam w nim już tej ukrytej tajemnicy.
-Nie wiesz czy zginęli.
Westchnął.
-Zabrali ich dla bezpieczeństwa? Niemcy nie pomagają. Niemcy mordują.
Rozkleiłam się.
Końcówki ułudy, że moja rodzina żyje, uleciały.
-Mimo całego zła tego świata, powinniśmy zachowywać chociaż szczątki własnej osobowości. - Odparłam.
Uchylanie się desek przerwało naszą rozmowę.
-Musicie coś zjeść dzieci. - Powiedziała staruszka.
Uśmiechnęliśmy się do niej, a ona tak szybko jak przyszła, wycofała się z szopki.
Usiadłam na sianie a Malina podał mi metalową miskę, przypominała menażkę, i jedną z dwóch łyżek.
-Smacznego Janka.
Tak dawno nie słyszałam, żeby ktoś zwracał się do mnie moim prawdziwym imieniem. Tak bardzo za tym tęskniłam...
-Smacznego Malina.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się powolnie.
-Janek Malinowski tak nazywam się naprawdę, ale w tym świecie nie ma miejsca na prawdę. Mikołaj Różycki tak mnie nazwali.
Pierwsza łyżka kaszy zaprawionej odrobiną tłuszczu, niemal wywołała mdłości, nawet my w ubogiej stołówce mogłyśmy użyć więcej składników. A tu... Ta kobieta była biedna, nie miała prawie nic do jedzenia a jeszcze się z nami podzieliła. To coś pięknego. Taka ludzka bezinteresowność. Szkoda, że takich osób jest coraz mniej. Tak jak powiedział Janek, za dobroć się płaci... Płaci się własnym życiem. Bo mało kto ma coś więcej...
-Przepraszam. - Wyszeptał.
Zmarszczyłam brwi.
-Dobrze słyszałaś, przepraszam za to, że tak cię oceniłem. - Dokończył.
-Szczerze?
Teraz on wyrażał zdziwienie.
-Od dnia kiedy cię poznałam uważałam cię za surowego faceta pozbawionego uczuć.
-Jak każdy.
Westchnęłam.
-Może powinieneś pokazać jaki jesteś naprawdę.
Ciemne oczy błysnęły w ciemności.
-A jaki jestem naprawdę?
Wciągnęłam powietrze do płuc.
-Miły, ciepły, wrażliwy, mądry... Silny, twardy, opiekuńczy.
Nie odrywał wzroku od moich zielonych oczu. Czułam, że wertuje mnie od środka. Czułam jak jego dusza przedziera się przez moje najbardziej skrywane miejsca.
-Mylisz się. - Spojrzał w podłogę.
-Wiem, że nie... Tylko udajesz bezdusznego a tak naprawdę jesteś...
Uśmiechnął się.
Zjadłam swoją połowę i oddałam mu miskę.
-Zjedz. - Powiedział.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
-Widzisz... Wiem, że jesteś głodny.
Po minucie w bezruchu wyjął w końcu miskę z moich dłoni i postawił sobie na kolanach. Ujął łyżkę i zaczął jeść.
-Wierzysz, że wojna kiedyś się skończy? - Spytałam.
Odkąd jestem w tym świecie, to pytanie przychodzi do mnie codziennie. Nigdy wcześniej nie pytałam o to nikogo. Uważałam to za moje myśli, które tylko ja znam, ale czułam, że Malina jest do mnie podobny. Wyczuwałam, że coś nas łączy.
-Muszę wierzyć. - Odparł. - Inaczej bym nie walczył.
Kiedy skończył porcję kaszy, wstał i odstawił naczynie pod deski przez, które wchodziła kobieta.
-Musimy odpocząć, jutro czeka nas daleka droga. - Zaczął iść w moją stronę.
Zatrzymał się w połowie odległości.
-Położę się tam. - Wskazał na stos z drugiej strony stodoły.
Gdy odszedł czułam jakbym była sama. Tylko ja i cała ta pusta przestrzeń. Pomyślałam o jego słowach „Każdy ponosi jakąś winę... Ja, za śmierć rodziców.” A ja jaką winę ponoszę? Czemu jestem winna?
Zaczęłam cicho łkać. Nie umiałam powstrzymywać łez. Najgorsze, że gdy zamknęłam oczy znów przyszło to okropne uczucie. Głuchy dźwięk zatrzaskiwania wagonów, zapach nieleczonych chorób, krzyk ludzi... Strzały, ciała upadające pod murem... To nie jest moje życie. Jestem tylko szesnastoletnią dziewczyną! Jak mogłam to wszystko przeżyć. Już dawno powinnam zginąć.
Rano Malina siedział naprzeciw mnie i przyglądał się mi kiedy otworzyłam oczy.
-Dzień dobry. - Powiedziałam.
Nie uśmiechnął się.
-Coś się stało? - Spytałam.
Wywracał oczami, ręce splatał i rozplatał, coś było nie tak. Myślałam, że wczoraj dotarłam do jego najbardziej skrywanej części, ale teraz był kimś zupełnie innym.
-Janek!?
Westchnął głośno stając na równych nogach.
-W nocy przyjechał pociąg, słyszałem.
-Co to oznacza?
Przeczesał włosy.
-Niemcy. Będą likwidować wszystkich po kolei. Wiesz co to znaczy? Krwawą rzeź... Nie mamy już po co walczyć...
-Mówiłeś, że nie przestaniesz wierzyć.
-Walczymy, żeby obronić życie tych wszystkich ludzi. W Roztrzynowie było dwunastu Niemców. Nasz kontratak nie był trudny, mieliśmy przewagę. Teraz nie będą atakować w takich grupkach. Będą to całe oddziały od trzydziestu do pięćdziesięciu osób. Nie mamy szans... Nie powstrzymamy tego...
Czy najbardziej waleczna osoba właśnie się poddaje?
Patrzyłam na jego smutną twarz, wyglądał jakby oglądał w głowie egzekucję tych wszystkich biednych osób...
Co teraz?
Co dalej?
Przecież to oni trzymali tu wszystko w ryzach. A jeśli odejdą? Co jeśli się poddadzą...
Strach. To było mi tak obce w Piotrkówce, teraz jest codziennością. On już nawet nie odchodzi. Jest zawsze. Rano, wieczorem.  

A JUTRO? 

Część pierwsza


Ciepły, letni powiew wiatru rozwiał moje włosy.
Piach rozgrzany promieniami słonecznymi delikatnie przylegał do mojej skóry. Leżąc na plaży czułam się jak w niebie.
-O czym myślisz? - Usłyszałam cichy głos przy uchu.
Wojtek był tym chłopakiem, z którym spędzałam każdy dzień.
-O tobie... - Wyszeptałam z wciąż zamkniętymi oczami.
Zamruczał przy moim policzku.
Wczoraj był ostatni dzień szkoły. Egzaminy. Wydawało mi się, że poszło mi dość dobrze. Nigdy nie miałam problemu z nauką a nawet ją lubiłam. Każdą wolną chwilę poświęcałam czytaniu książek, szukaniu nowych informacji, ale ojciec zabraniał mi jednego... Słuchania wiadomości. Mówił, że nie mogę zadręczać się tym co dzieje się daleko od nas.
-Wojna nie zajdzie tak daleko, nasze oddziały odeprą atak. Polska jest silna i poradzi sobie zarazem z Niemcami jak i Rosjanami. - Powtarzał.
Słuchałam jego rad. Nie wnikałam czy tak jest naprawdę, aż do tego dnia...
Do dnia kiedy z moim ukochanym poszłam na plaże. Opuściliśmy miasteczko. Byliśmy kilka kilometrów od zabudowań.
Kochałam go, mój Wojtuś zrobił by dla mnie wszystko. Moi rodzice go lubili. Co innego, że był synem serdecznego przyjaciela mojego ojca a zarazem słynnego na cały kraj chirurga. Mieszkali niedaleko od nas w dużym murowanym domu, byli bogaci, ale dla mnie nie było to ważne.
Jutro moja mama wyprawia coroczny bal. To chyba mój ulubiony rodzinny zwyczaj. Przyjadą wszystkie znane osobistości... Lekarze, naukowcy, wykładowcy z uniwersytetów... W końcu poznam doktora Henrika. Uwielbiam jego książkę o rozwoju genetyki. Jego badania uświadomiły mi, jak bardzo podobna jestem do moich rodziców. Suknia czeka już na mnie w szafie, jest cała seledynowa, wyszywana kamieniami... Ach. Będą walce sprzed lat. Będzie bal. I będzie też on...
Dzień na plaży wydawał mi się zawsze jednym z najlepszych wspomnień, wydawał się... Później wszystko się zmieniło.
Rozmawialiśmy, kąpaliśmy się... Rozkoszowaliśmy słońcem i sobą, ale sielanka nie trwała długo. Obietnice ojca pękły, gdy zobaczyłam wojskowe samochody jadące przez most.
Przerażona biegłam do miasta... Bałam się, że nie znajdę tam już niczego co kocham.
Ani domu...
Ani rodziców...
Ani siostry.
Na szczęście rodzice czekali. Spojrzeli na mnie z lękiem, najwidoczniej bali się tak samo jak ja. Moja siostra zbiegła po schodach na dół z dwoma dużymi walizkami.
-Janka! Gdzie ty byłaś!? - Krzyknęła.
Była ode mnie starsza o całe pięć lat.
-Co się dzieje? Tato przecież mówiłeś...
-Przepraszam... Myślałem, że tutaj nigdy... Myślałem, że tutaj będziecie bezpieczne.
Nic już nie rozumiałam.
-Mamo? - Spojrzałam na jej ściągniętą ze strachu twarz.
-Kasia się tobą zajmie... Musicie jechać do cioci Broni na wieś.
-Ale... - Chciałam zaprotestować.
Ojciec spojrzał na mnie gniewnie, lecz z miłością. Zawsze byłam dla niego małą córeczką.
Siostra chwyciła mnie za rękę i zaczęła ciągnąć do drzwi. Nie wiedziałam co robić. Chciałam wrócić do mojego domu... Nie mogłam zostawić rodziców, ale ona mocno mnie trzymała. Wtedy widziałam ich ostatni raz. Po raz ostatni patrzyłam na te twarze... Na najukochańsze na całym świecie twarze.
Przed domem stało dwóch żołnierzy w Polskich mundurach. Przez ramię każdego przewieszona była broń. W ich jasnych oczach ani na moment nie błysnął strach, który ja czułam całym ciałem. Jeden z nich miał włosy jasne, niemal blado złote, drugi zaś ciemne jak noc. Na czapce przypięty orzełek... Tak, pamiętam to najlepiej.
Nie wzięli naszych rzeczy. Szybkim krokiem ruszyli do przodu. Ulice miasteczka były puste, jakby wszyscy zamarli w wyczekiwaniu na dalsze wydarzenia. Dopiero gdy doszliśmy na stacje zrozumiałam. Każdy kogo znałam zarówno profesor Trzebiński z żoną jak i stary Houbiński z fabryki na Pieniężnej, Lilka Piot, Katarzyna Nowicka, Pan piotr Laskowski z dziećmi przywieszonymi za ręce. Urszula Angorowicz załadowana torbami na piersi trzymająca niemowlę. Wszyscy byli inni a zarazem w tej sytuacji tac sami. Bali się...
Grzegorz Trobla, który właśnie błagał konduktora o wpuszczenie go do pociągu spojrzał na nas i rzucił się ku nam.
-Pomóżcie... Proszę pomóżcie.
Kasia wciąż trzymała mnie najmocniej jak potrafiła.
Blondyn, będący nam jako ochroną zapewnioną przez ojca, odepchnął mężczyznę.
-Mam małe dzieci... Pomóżcie.
Patrzył na mnie załzawiony... Przerażony... Blady ze strachu. A ja? Nie mogłam nic zrobić.
Drugi z żołnierzy chwycił mnie i wsadził do pociągu. Po chwili wsiadła też moja siostra.
-Odjazd! - Krzyknął i odwracając się do tłumu zdjął z ramienia karabin.
Głuchy zgrzyt zatrzaskujących się wagonów słyszałam zawsze gdy próbowałam zamknąć oczy, ale to nie było najgorsze. Kiedy już nic nie widziałam usłyszałam strzały, głośny huk... Krzyki... U góry nad naszymi głowami było okienko dwoje ludzi wspięło się na tę wysokość z wyciągniętymi rękoma.
-Pomóżcie nam! - Krzyknął jeden gdy wciągał do wagonu małe dziecko.
Zapłakane przytuliło się do jego piersi.
Mimo lata, w pociągu panował okropny chłód, wiatr wpadał do środka przez wolne miejsca pomiędzy deskami. Drżałam...
Było trudno...
Po kilku może kilkunastu nocach straciłam rachubę. Za każdym razem gdy otwierałam oczy widziałam nowe ciało zakryte materiałem. Czułam odór nieleczonych chorób, gnijących ciał.
-Muszę przejść górą do innego wagonu żeby dowiedzieć się za ile dni wysiądziemy. - Wyszeptała mi siostra.
Skinęłam głową.
W wagonie było ciasno, dzieci nie miały swojego miejsca, bezustannie musiały siedzieć na kolanach swoich rodziców. Nie było jedzenia i wody... Przez całą podróż tylko raz padał deszcz, nałapaliśmy wtedy trzy wiadra wody, którą pod wydział dysponował pan Andrzej Dronowski. Nie znałam go nigdy wcześniej, tak jak wielu innych osób, z którymi teraz musiałam dzielić przestrzeń. Przez pierwsze dni trudno było mi też znieść smród, pociąg nie zatrzymywał się więc wszystkie sprawy załatwiało się na tych deskach, nie było mowy o myciu... Po dłuższym czasie do tego doszły jeszcze trupy. Ludzie umierali... Z głodu, przez choroby, z odwodnienia.
-Ludzie pomóżcie! - Jeden z mężczyzn podniósł się z rogu i zaczął wymachiwać zakrwawionymi rękoma.
Dopiero wtedy doszły do mnie straszliwe krzyki.
Parę osób poderwało się ze swoich miejsc.
Co się działo? Jedna z kobiet... Zaczęła rodzić. Trzy starsze kobiety zebrały stare szmaty wiszące na sznurku przeciągniętym przez wagon i chciały wrzucić je do wiader z wodą.
-Nie mamy więcej wody! - Młody chłopak zagrodził jej drogę.
Dopiero wtedy zaczęłam zastanawiać się co stało się z Wojtkiem... Czy zdążył uciec? Czy też jest w tym pociągu? Czy może zginął od strzałów na stacji? Ze strachu zaczęły miotać mną dreszcze.
-Ta kobieta rodzi, chyba nie chcesz mieć na sumieniu jej życia.
-Ale my możemy umrzeć! - Wrzasnął.
Sama już nie wiedziałam co lepsze...
-Niech rodzi bez wody. - Powiedział ktoś a całość mu przyklasnęła.
Krzyki... Wrzaski... Trwały w nieskończoność. Nawet nie zauważyłam kiedy wróciła Kaśka. Była zmęczona. Przeprawa między wagonami nie była łatwa, zwłaszcza w takiej pogodzie. Już dawno straciłam wiarę, że jest lato. Raczej czułam się jak w minus dziesięciu stopniach.
-Długo to już trwa? - Spytała.
Spojrzałam na nią.
Niegdyś wiecznie wesoła, jasna twarz, rozświetlona delikatnym makijażem, głębokie zielone oczy, jasne włosy... Teraz wyglądała jak śmierć, pięknie blada twarz była przerażająca, świetlistość wzroku straciła już głębię. Gdzie jest moja siostra? Moja prawdziwa siostra?
-Sama nie wiem... - Odpowiedziałam jej.
Przytuliła mnie.
-Konduktor mówi, że niedługo się zatrzymamy.
Milczałam.
-Myślisz, że rodzice żyją? - Wyszeptałam.
Poczułam jak jej drobne ramiona zaciskają się jeszcze mocniej.
-Muszą żyć. - Zdało mi się, że sama w to nie wierzy.
Westchnęłam.
-Wiesz... Bardzo za nimi tęsknie. - Łza spłynęła po policzku. Drążyła tunel w osadzonym na policzkach brudzie.
Bolało...
Ale już nie ciało, lecz serce bardziej.
-Zawsze wierzyłam w to co mówił tata... Myślałam, że...
-Csiii... - Uciszyła mnie.
Ludzie zebrani przy rodzącej kobiecie zaczęli się rozchodzić, przerażeni, zapłakani... Czy coś się stało? Nie słyszałam głosu dziecka... I zdałam sobie sprawę, że od kilku minut nie słyszałam też krzyku...
-Boże... Dlaczego ją zabrałeś? Dlaczego mnie zostawiłeś samego? - Wrzeszczał jej mąż.
Gdyby tu urodziła, najprawdopodobniej i tak któreś z nich by umarło, ale poczułam ból i strach... Bóg zabiera wszystkich, nie patrzy na wiek... Bóg zabiera wszystkich nie patrzy na zamożność... Pani Hanka z leśniczówki zmarła na zapalenie płuc a jechała do syna. Pan Korzuchowski i jego żona, pracowali w fabryce na pieniężnej zmarli z głodu. Ich córka, rok młodsza ode mnie, została teraz sama. To straszne co musiała czuć widząc jak jej rodzice odpływają oddając jej ostatnie porcje jedzenia.
Gorzkie łzy wciąż płynęły. Wszyscy płakali. Może przez śmierć tej pani, może przez nienarodzone dziecko... Ale ja czułam, że każdy widzi w tym swoją tragedię. Wiedziałam to. Bo każdy bał się, że teraz nadejdzie jego koniec... Ja też.
Nadeszła kolejna mroźna noc. Ile czasu minęło od wyjazdu z Piotrkówki?
Nad ranem pociąg się zatrzymał. Ludzie rzucili się do drzwi, próbowali je wyważyć, lecz były zamknięte od zewnątrz. Kiedy kilkunastu żołnierzy otworzyło, promienie słońca były oślepiające. Tak dawno go nie widzieliśmy, że teraz zdawało się cudem.
Każdy z kolei zaczął się wycofywać. Stawali przy ścianach.
Czy to nasi? Kaśka złapała moją dłoń, poczułam przypływ strachu.
-Andrzej Dronowski! - Zaczęli wyczytywać kolejno. - Magdalena Janiszewska! Aleksander Moniusz! Julia Koniec! Janina Borecka!
Słysząc swoje nazwisko zamarłam.
-Idź. - Szepnęła Kaśka.
Wyskoczyłam z pociągu na suchą ziemię.
Ustałam pomiędzy już wyczytanymi i słuchałam dalszych nazwisk.
-Anastazja Wenkos, Andrzej Robalecki, Barbara Hajak, Izabela Dróbel, Antoni Jóźwiak, Ola Piotrowska, Franka Grzes. - Zatrzymał się. - I... Katarzyna... Opolska.
Zaczęłam biec w stronę zamykających się drzwi pociągu.
-Jeszcze moja siostra! - Wrzasnęłam.
Pan Andrzej złapał mnie mocno i przytulił.
Czułam taki okropny strach... Dokąd zabrali moją siostrę!? Oddajcie mi ją!
-Ludzie! Nazywam się Stefan Święcicki, będę dowodzić przeprawą do Roztrzynowa. - Głos był mi jakby znany, ale jednocześnie obcy. - Jeżeli będziecie mieli jakieś pytania kierujcie je do Adama Ronowa!
Nie widziałam kogo wskazał, z tej perspektywy zaledwie dostrzegałam jego blond włosy.
Ruszyliśmy w stronę lasu, droga była sucha, ale nogi zdrętwiałe w czasie podróży ciężko miały nią iść. Wciąż walczyłam w myślach z chęcią wrócenia do tych torów, którymi odjechała Kaśka. Dlaczego jej nie wyczytali... Ona musiała wiedzieć. Musiała wiedzieć bo kazała mi iść.
-Stać! - Krzyknął dowódca. - Zbliżamy się do wioski! Zaraz otrzymacie wasze nowe papiery.
Młody chłopak zaczął przechodzić między nami z plikiem małych książeczek. Otwierał je, spoglądał na zdjęcie i wręczał odpowiedniej osobie.
Po czasie doszedł do mnie.
-Hanna Woroń.
Otworzyłam dokumenty.
Hanna Woroń urodzona 13 lipca 1925 r. w Roztrzynowie, zamieszkała w Roztrzynowie 13. Matka Maria, Ojciec Henryk, Narodowość Polska.
Gdy skończyli rozdawać nasze nowe tożsamości ruszyliśmy do wioski. Pierwsze domy były małe, ale zadbane. Na gankach, lub na ławkach przy drzwiach siedzieli to starsi, to młodsi. Niedaleko biegały dzieci. Słyszałam ich głośny śmiech.
Kilka osób zaczęło odłączać się od grupy odnajdując swoją rodzinę. Widziałam też ludzi, którzy czekali na tych co nie dojechali. Znów poczułam ból po stracie siostry... Tak, myślę. Pewnie nigdy jej już nie zobaczę.
-Janka! - Starsza kobieta podbiegła do mnie i przytuliła moją głowę do piersi.
Moją ciotkę widziałam może dwa, trzy razy, ale poznałam ją z dobrej strony. Była miłą, ciepłą kobietą. Miała tylko syna, jego znałam lepiej. Czasami przyjeżdżał do nas w lato, ale dawno go już nie było. Od kiedy zaczęła się wojna...
-Już się bałam, że nie dotrzecie.
-Ale... Kaśka...
Ciotka spojrzała gdzieś za mnie. Jakby ktoś za mną stał.
-Antek! - Przytuliła blondyna, który nas prowadził.
Spojrzałam na nich pytająco.
-Nie poznałaś mnie? Tak myślałem. Dawno się nie widzieliśmy kuzyneczko. - Przycisnął mnie do siebie ze szczerym uśmiechem.
Więc Stefan Święcicki to Antoni Nóżka... Mój kuzyn.
-Dlaczego nie zabraliście Kaśki?! - Spytałam ze złością.
-Wyrobienie papierów nie jest łatwe... Ściągniemy ją tu później.
-Gdzie ona teraz jest?
Chłopak patrzył na mnie z żalem w oczach.
-Pociąg jechał daleko... Nie wiem gdzie udało jej się wysiąść.
-Chodźmy do domu. - Powiedziała ciotka.
-Nie mogę mamo... - Wyszeptał.
Nigdy nie myślałam, że ktokolwiek z mojej rodziny będzie walczyć. A tym bardziej w partyzantce... Wydawało mi się, że wojna jest tak daleko ode mnie...
-Uważaj na siebie Antek! - Krzyknęła za nim kiedy odchodził.
-A ty pilnuj małej. - Zaśmiał się.
Byłam od niego młodsza i zawsze malutka. Teraz był zdziwiony, że tak urosłam... Dorosłam. Nie byłam już tą małą dziewczynką, ale kobietą.
Poszłam z ciotką do domu, mimo tego, że powtarzała jak bardzo jesteśmy bezpieczni, wciąż drżałam ze strachu. To wszystko było przerażające... Kiedy zamknęłam oczy, znów usłyszałam zgrzyt zatrzaskujących się wagonów... Krzyk tej kobiety, która rodziła... Płacz dzieci patrzących na umierających rodziców... Poczułam odór gnijących ciał... Zapach nie leczonych chorób... Znów czułam jak gorzkie łzy zmywają bród z moich policzków...
Ta podróż zmieniła we mnie wszystko... Wyjechałam jako mała dziewczynka, wysiadłam jako dorosła kobieta... Miałam siostrę, teraz nie wiem gdzie ona jest... Wojna dla mnie nie istniała, teraz przypominam sobie ją co chwila... Widziałam co to znaczy poświęcenie... Ból... Strata. Nigdy więcej nie chcę tego czuć.
Rano nadeszło po długich męczarniach, myślałam, że ta noc się już nigdy nie skończy. Siostra mojego ojca podeszła do mojego łóżka z kubkiem kawy.
-Proszę. - Powiedziała z uśmiechem. - Wiem, że to nie to co miałaś tam w Piotrkówce, ale... Świat się zmienił przez te ostatnie lata, ludzie się zmienili. Nic już nie jest takie same. Nie jesteś mała, żebym musiała cię okłamywać i tworzyć sztuczną rzeczywistość... Twój ojciec popełnił duży błąd nie mówiąc wam całej prawdy, lecz nie będę go oceniać. Kocham go... Kocham twoją matkę, zawsze była mi jak siostra. Kocham ciebie i Kasię jak własne córki... Teraz kiedy Antoni dowodzi oddziałem coraz rzadziej go widuję.
Podała mi kubek.
-Mam nadzieję, że twoi rodzice niedługo do nas przyjadą...
-A Kasia? - Spytałam cicho.
-Kiedy będzie możliwość ściągnięcia jej do wioski, chłopcy na pewno to zrobią. Musisz im zaufać.
Skinęłam głową pociągając łyk.
-Mamy dziś trochę pracy, mam nadzieję, że mi pomożesz.
Nie wiedziałam czym zajmuje się ciotka, ale zgodziłabym się na wszystko byle by nie mieć czasu na rozmyślanie o sytuacji, w której jestem.
-Przygotowałam dla ciebie ubrania.
Kiedy zostałam sama podniosłam się i ściągnęłam lnianą koszulę nocną. Po drugiej stronie pokoju stało lustro, moje nagie ciało wyglądało przerażająco. Całe sine... Jakby krew pod skórą zamarzła. Tam w pociągu miałam wrażenie, że panowała ostra zima a tu czuję się jak w środku lata. Zamarznięte deski pociągowej podłogi przymarzały do pośladków i pleców, na same wspomnienie ciało przeszywały dreszcze, właśnie przez to mam tyle siniaków. Przez długą niemożność poruszenia. Brak ruchu spowodował, że całe ciało niemal spierzchło. Teraz już tak nie bolało, ale ból nie zniknął.
Po czasie byłam gotowa i wyszłam do ciotki. Bez jakiegokolwiek posiłku ruszyłyśmy drogą przez środek wsi.
-Myślę, że będziesz idealną osobą do tej pracy.
Nie wiedziałam co mam robić. Nic mi nie powiedziała.
Na końcu drogi skręciłyśmy w prawo koło zabudowań z czerwonej cegły. Weszłyśmy na zaniedbane podwórko, gdzie przed domem stał długi drewniany stół. Po schodach dostałyśmy się do domu. Cały dół zajmowała kuchnia.
-Dzień dobry! - Powiedziała ciocia.
Zza drzwi wychyliła się młoda kobieta.
-Dzień dobry pani Broniu.
Miała jasną karnację, piękne długie, blond włosy i duże oczy.
-To moja bratanica Hania.
Dopiero po chwili zorientowałam się, że mówi o mnie. Nie miałam czasu przyzwyczaić się do mojej nowej tożsamości.
-Ania Koczyńska. - Podała mi dłoń.
Uśmiechnęła się do mnie tak szeroko i szczerze, że poczułam się jak kiedyś w naszej małej restauracji w Piotrkówce.
-Musimy brać się do pracy. - Dodała.
Wraz z ciocią zaczęły krzątać się po kuchni. Zrozumiałam... To była stołówka.
Do czternastej skończyłyśmy gotować. Duży garnek zupy z ziemniaków, fasoli i drobnych ochłapów mięsa, do tego kluski ziemniaczane i kompot z wiśni. Później zaczęłyśmy rozstawiać na stole zastawę. Nie była taka jak w moim dawnym domu. To każdy talerz był inny, szklanki powyszczerbiane, widelce i łyżki powyginane i zniszczone.
Dopiero przed szesnastą na podwórko zaczęli wchodzić mężczyźni. Nie byli to zwykli mieszkańcy wioski. Ich stroje tylko u niektórych przypominały wojskowe mundury, inni ubrani byli w zwykłe koszule, luźne spodnie. Rzuciły mi się w oczy zniszczone buty, ale mimo tego były dokładnie wyczyszczone. Jednym z chłopaków był Antek. Poznałam też kilku z tych, którzy wcześniej prowadzili nas do wioski.
Z gwarem usiedli do stołu.
-Dzień dobry! - Krzyknęła ciocia stojąc u szczytu schodów.
Ja wciąż stałam w kuchni, mieszając kluski, aby nie przypaliły się na ogniu.
-Dziękujemy za kolejny posiłek! - Odpowiedzieli chórem.
-Podziękujecie jak zjecie chłopcy! Smacznego!
Złapałam gar za ucho z jednej strony, Ania z drugiej. Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz wszyscy z uśmiechami na twarzach czekali na podane jedzenie. Zaczęłyśmy podchodzić do każdego z osobna i nalewać po chochli zupy, jeśli można to tak nazwać.
-Dzięki Mała. - Powiedział mój kuzyn gdy dostał swoją porcję. - Usiądź koło mnie.
Spojrzałam na ciocię.
Skinęła głową.
Odniosłyśmy kocioł do kuchni i wróciłyśmy do stołu. Dziewczyna usiadła na szczycie stołu obok chłopaka o ciemnej karnacji i kruczoczarnych włosach. Ja od razu ruszyłam w stronę Antoniego.
-Chłopcy to moja Mała kuzyneczka. - Zaczął gdy usiadłam obok niego.
Przyjrzałam się ich twarze. Każda była inna a zarazem w czymś taka sam. Wyrażała wolę walki za ojczyznę!
-Hanka. - Dokończył. - A to Długi, Miś i Mandaryn.
Uśmiechnęłam się.
Pierwszy z nich miał jasne włosy, ale ciemną karnację i oczy prawie wchodzące w czerń. Drugi oczy błękitne, twarz świetlista. Trzeci zaś miał typową polską urodę, blondyn, głębokie oczy, delikatne rysy.
Podniosłam łyżkę do ust.
-Jedzcie. - Powiedział Antek.
Miś czyli Franek Osmol spojrzał swoimi niebieskimi oczami na kolegów.
-Nie czekamy na...
-To miło, że chciałeś na mnie zaczekać, ale już nie musisz. - Głos za nami był twardy i męski.
Facet o tak wyraźnych rysach, że zdawał się być nie do pomylenia z kimś innym. Miał ciemną twarz, urodę zachodnią, ale wyglądał na czystego Polaka. Dużymi, brązowymi oczami rzucił mi krótkie spojrzenie. Po chwili ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na Antka.
-To Hania, moja kuzynka i nie marszcz się tak bo dzięki niej dzisiaj jemy. - Gdy skończył zaczął mówić do mnie. - Malina nie lubi jeść z kobietami.
Uśmiechnęłam się wbijając wzrok w talerz.
Zupa nie była czymś wymarzonym, ale podejrzewam, że ciocia specjalnie przegłodziła mnie żebym doceniła ten posiłek tak jak oni. Może jedzą pierwszy raz od kilku dni?
Zastanawiałam się nad każdą łyżką. We wcześniejszym życiu jedzenie było czymś naturalnym nie musiałam go nawet przyrządzać. Tutaj zobaczyłam ile radości sprawia zwykła woda zagęszczona warzywami i odrobiną mięsa. Przyglądałam się jak chłopacy wręcz się delektują. Byłam bliska zaczęciu śmiania się sama do siebie, chociaż wiem jak dziwnie by to wyglądało. Między jedną łyżką a drugą spoglądałam na nich. Koszule były brudne, zniszczone. Oni zaniedbani, zarośnięci, nie wykąpani. Podejrzewam, że życie w lesie... Na piachu? Czy oni mieli rodziny? Na pewno... Każdy z nas ma matkę. Ojca.
Nie codziennie chodziłam do stołówki, bo nie zawsze miałyśmy składniki żeby cokolwiek ugotować, ale kiedy już to za każdym razem patrzyłam na ich radosne twarze. Jest wojna, oni są żołnierzami a pomimo tego potrafią cieszyć się z tak prostej rzeczy.
Czas sprawił, że przestałam już zamartwiać się o Kaśkę. Antek obiecał, że zrobi wszystko żeby ją tu ściągnąć. Chłopcy są fantastyczni. Naprawdę ich polubiłam... Ten jeden, dwa dni w tygodniu kiedy spędzałam z nimi godzinę czasami dwie był oderwaniem od rzeczywistości. Zero myśli... Zero zwątpienia, że jeszcze raz zobaczę rodziców... Siostrę.
Wiedziałam, że w czwartek mamy kolejny dzień pracy w stołówce, ale ciocia z samego rana wysłała mnie po grzyby. Miałyśmy zbyt mało składników. Z kawałków marchewek, ziemniaków nie dało się prawie nic zrobić. Mięsa od rzeźnika też było coraz mniej... Ale nadeszła jesień co dało nam możliwość manewrowania w tym co da nam las.
Zebrałam już cały koszyk... Drzewa szumiały tak pięknie, że chciałabym zostać tam na zawsze. Tylko ja i one. Zagłębiłam się w szum liści, ćwierkanie ptaków, ale jak to bywa sielanka zawsze się kończy.
Usłyszałam krzyki...
Wrzaski...
Płacz dzieci.
Zaczęłam biec w stronę wioski, ale zatrzymałam się równo z dźwiękiem strzałów. Opadłam za skarpę i spojrzałam w okolicę domów. Przy ścianie budynku, znanego mi jako szkoła, stało około dwadzieścia osób. Od razu wychwyciłam ją wzrokiem...
Ciocia...
Ania ze stołówki...
Pan Marek, rzeźnik...
Ksiądz Bronisław...
Julek i Natalka, dzieci pani Halinki...
Wszyscy mieszkańcy wioski, oraz ci co uciekli z Piotrkówki. Wojna ich dopadła.
Ona znajduje wszędzie... Czy to przeznaczenie?
Padły strzały, ciała opadły na ziemię. Osunęłam się na dół i zatknęłam usta obiema dłońmi by nie zacząć krzyczeć. Łzy płynęły po obu policzkach.

Przeznaczenie – Pomyślałam.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twój komentarz jest dla mnie wskazówką