04 lutego 2016

URATUJ JĄ!

Rany serca poznajemy po obrazie... Obrazie na skórze... Pamiętaj, że życie może doświadcza kogoś bardziej a prawda nie jest twoim wyobrażeniem.

      Skóra ud sztywno przylegała do zimnych kafelek podłogi. Czułam przeszywający chłód od pięt aż po skronie. Ciemne loki spływały po nagich ramionach i zasłaniały piersi. Patrzyłam na to ciało w lustrze.
Pierwsza róża opleciona cierniami na kostce, druga nieco wyżej i trzecia pod kolanem lewej nogi. Wszystkie bolesne jakby ich kolce przebijały skórę. Tylko ja mogłam to widzieć, tylko ja. Dla innych to tylko obraz, albo szpecący tatuaż. Ludzie, którzy przyglądali się blizną mojej duszy w słoneczne dni widzieli w nich tylko tyle ile mogły przedstawić. Całe prawe udo obejmowało słońce z promieniami u dołu bardziej wydłużonymi i zlewającymi się niczym wodospad. Miało twarz, smutną i zmęczoną, jakby już dawno zgasło. Na czole umiejscowiony miało różowy kryształ, jedyny kolorystyczny fragment całości.
Co ono oznacza?
Ból...
Wygasanie...
Strach...
To był mój pierwszy tatuaż, pierwsza rana.
7 lat temu, ciemnym wieczorem wracałam do domu. Gwiazdy na niebie świeciły tak jasno, że chciało mi się tańczyć na ulicy. W moim małym miasteczku, z którego pochodzę latarnie na przemian zapalały się i gasły, wtedy wydało mi się to nawet zabawne. Szybkim krokiem zmierzałam na koniec ulicy by na skróty iść przez pole kukurydzy. Jednak nim dotarłam do dziury w płocie usłyszałam czyjś krzyk. Ustałam jak sparaliżowana. To było okropne, lecz gdy powolnie zwróciłam twarz ku krzaką z lewej strony ujżałam dwie ciemne postacie. Mogłam biec, mogłam uciekać... Zbliżyłam się do chaszczy i ukryłam za nimi. Jedna z osób, o szerokich ramionach i zaokrąglonej budowie, zdawało mi się, że mężczyzna, pochylała się nad drugą, która skomlała. Przeraziłam się, ale wciaż trwałam w tym miejscu... Dlaczego? Patrzyłam jak ten facet gwałci tą kobietę... Widziałam to wszystko i nic nie zrobiłam. Dopiero gdy strzelił jej prosto w twarz, ogłuszona hukiem biegiem ruszyłam ku dziurze w płocie. Nie wiedziałam czy mnie widział bo bałam się odwrócić... Bardzo długo się bałam...
Pierwszy kwiat oplatający się wzdłóż kostki wił swe bezbarwne pąki. Często na niego patrzyłam, chodź sprawiało to okropny ból.
Łza spłynęła mi po policzku.
Ta róża i ciernie to moja jedyna miłość i jej koniec. Koniec... Zakochałam się tak cholernie i głupio. Oddałam mu całą siebie i to był beznadziejny błąd, którego nie da się naprawić.
Zrobiła bym dla niego wszystko... Wszystko... A on to wykorzystał.
Zaszłam w ciążę...
Szesnastolatka w ciąży, to trochę źle wróży...
Wtedy ten ideał chłopaka wyraźnie się zmienił... Wszystko się zmieniło... Nie było już miłości... Nie było już niczego...
Zostałam sama. Zupełnie sama.
Drugi pieprzony kwiat...

Samotność...
Ciężar życia...
Tylko tyle, albo aż...
Trzeci, wiara w lepsze jutro. Chodź i tak jest bez skutku to wierzyć zawsze można, bo nie wiem czy warto.
Czasami siadałam wieczorami na parapecie w moim małym mieszkanku i patrzyłam na ludzi chodzących po chodniku. Jedyna myśl jaka wtedy przychodziła mi do głowy – czy oni też mają takie beznadziejne życie, czy tylko ja?! Nigdy nie grałam małej zagubionej dziewczynki, poza wyglądem nic z niej nie miałam. Przez sześć lat w samotności, zdana tylko na siebie nauczyłam się twardości i mrozu serca.
Ale była jeszcze ona...
Dotknęłam palcami koliberka z rozpostartymi skrzydłami parę centymetrów nad piersią...
Jeden z niewielu pozytywów...
Moja malutka...
Córka była dla mnie jedynym światłem w całym tym cholerstwie, w którym się błąkałam. Pomiędzy małą knajpą, w której znalazłam pracę jako kelnerka, aż po ciemne ulice śródmieścia. Nigdzie nie było nic ważniejszego. Tylko ona...
To dla niej oddała bym życie. Tylko dla niej...
Lewe ramię pokrywał jeden obraz. Tajemniczy, a zarazem tak dobrze mi znany. Kobieta z twarzą pomalowaną w wojenne barwy skrywająca część twarzy pod maską niedźwiedzia. Jego pysk przeszywała strzała a zęby ociekały krwią. U dołu płonęła świeca, której dym okrywał całość. Trzy lata temu kiedy po raz pierwszy Maja poszła do szkoły, nauczycielka tak bardzo zdruzgotana moim wyglądem od razu oskarżyła mnie, że jestem złą matką i taka kobieta jak ja nie powinna opiekować się małym dzieckiem. Nie znała mojej osoby, lecz chciała wydać wyrok. Właśnie tym się brzydzę. Powierzchownością... Pewnym rodzajem uważania się za lepszych... Dlaczego ludzie udają, iż wkoło nich wszystko jest w porządku? Maskują się... Nie chciałam taka być dlatego wydarłam rany z serca na skórę. Tutaj mają lepsze miejsce. Ta namalowana kobieta to ja, poszłam na wojnę o dziecko, niedźwiedź splamił zęby krwią w walce i wiem, że to wszystko może się powtarzać, więc świeca wciąż płonie. Zawsze znajdzie się ktoś kto uzna mnie za nieodpowiedzialną... Nieodpowiednią... Złą...

Tacy są ludzie... Oceniają cię po wyglądzie.
Druga ręka była zakryta od góry. Wyżej wilk, ze spokojną twarzą, poniżej tygrys kryjący uzębienie. Obaj coś w sobie zamykali, jakąś tajemnice. Widziałam to w tych martwych oczach. Wierzch dłoni zakrywała rozkwitająca róża. Ona, tak jak ptaszek oznaczała moją córeczkę. Patrzyłam na nią za każdym razem kiedy chciałam się poddać, by nie zrobić czegoś głupiego i nie zostawić dziecka samego...
Czy mogła bym to zrobić? Była bym w stanie? Ja... Mogła bym odejść?
Nie... Nie zostawiła bym małej...
Dopiero gdy rozległo się pukanie do drzwi wejściowych podniosłam się z podłogi. Znalazłam w sobie siłę by naciągnąć parę szortów i starą koszulkę.
Wiedziałam kto przyszedł. Nie musiałam nawet się zastanawiać.
-Cześć. Mała już gotowa? - Filip stał w progu ze swoim szelmowskim uśmiechem na twarzy.
Zawsze zachowywał się tak jakby nigdy nic między nami nie było a dziecko było z nieba... Tak dobrze udawała... Kiedy ja zwijałam się we wnętrzu w bólu patrząc jak zabiera naszą córkę na spacerki. Cieszyłam się, że ma ojca, ale tak bardzo bolało... To taki paradoks, wydaje ci się, że jesteś dla kogoś wszystkim a parę dni później czujesz do niego nienawiść i wstręt.
-Jeszcze śpi. - Odpowiedziałam.
Tego dnia wypadała jego kolejna wizyta. Dwa razy w miesiącu... Tyle razy musiałam stawiać czoła jego widokowi, ale po kilku latach zrozumiałam, że ten ból mnie wzmacnia... Ale najgorsze, że nie przemija.
-Mogę wejść? - Rzucił.
Skinęłam głową.
Nienawidziłam takich sytuacji kiedy ktoś stawiał mnie pod ścianą.
Nie zwróciłam uwagi czy idzie za mną kiedy udałam się do kuchni. Włączyłam ekspres i zrobiłam sobie kawę z podwójną kofeiną. Tylko to wzmacniało serce... Chociaż teraz chyba ważniejsze było to co na zewnątrz...
-Jak ci się układa? - Spytał.
Co to za pytanie?!
Przecież doskonale...
-Jest okey.
-Dalej pracujesz w tej budzie u Baniego?
Ha!
-A ty dalej bzykasz się z żoną szefa?
Patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa. Mógł nie spodziewać się takiej odpowiedzi... Chciałam się uśmiechnąć, ale uznałam, że moja bezlitosna postawa na tym się skończyła.
-Tak dalej pracuję u Baniego. - Dodałam grzecznie.
Otworzył usta by coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął nim wydał jakikolwiek dźwięk.
Śmieszyło mnie to.
Powtórzył czynność, ale teraz zaczął:
-Maja niedługo powinna iść do pierwszej klasy, nie uważasz, że stąd będziesz miała duży problem ją zawozić?
Do czego ten padalec zmierza?
-Nie uważam, żeby cokolwiek co łączy się z moją córką było problemem.
-Mimo to moim zdaniem...
-Sądzisz, że po tylu latach liczy się dla mnie twoje zdanie?
Gdy poinformowałam go, że będziemy mieli dziecko miał to gdzieś. Tak samo jak przez pierwszy rok... Ale nagle sobie przypomniał... A teraz chce decydować o naszym życiu? O życiu MOIM I MOJEJ CÓRKI?!
-Po za tym to – wskazał dłonią moje małe mieszkanie. - chyba nie jest dobrym miejscem do wychowywania dziecka?
Parsknęłam.
-Sugerujesz, że jestem złą matką?
Jasna cholera. Tego mi jeszcze brakowało. Złość rozpierała mnie od środka.
-Nie uważam...
-Po co właściwie tu przyszedłeś?! Po Maje! A nie po to, żeby prawić mi morały gdzie ma się wychowywać moja córka...
-Nie zapominaj, że ja jestem jej ojcem.
-Ty sam o tym nie zapominaj w terminie...
-Chciał coś dodać, ale się powstrzymał.
Gdy mała wstała, przyrządziłam, jej ulubione, naleśniki z czekoladą. Zjadła je powolnie a ja obserwowałam jak złość kipi z Filipa. Po śniadaniu bez pośpiechu ubrałam ją w różową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem. Wyglądała jak mała księżniczka, bo dla mnie właśnie nią była.
Siedząc w domu sama przez cały dzień, miałam czas na bezcelowe myśli.
Czy jestem dobrą matką?
Może to co jej daje to naprawdę za mało... Może powinnam zabrać ją na długie wakacje... Dać jej coś więcej... Dać jej wszystko.
Ma tylko mnie... Filip... On jest jak słońce, czasem świeci jasno, ale gdy zachodzi nie ma po nim śladu.
Moi rodzice? Eh... Gdy zaszłam w ciąże, wstyd zaćmił mi zdolność myślenia. Uciekłam z domu i od prawie siedmiu lat tam nie byłam. Oni próbowali mnie szukać, ale ja za każdym razem ukrywałam się na nowo. Dzwonili... Pisali... Zawsze się bałam odebrać.
Pamiętam jeden dzień, kiedy było już naprawdę źle... Odnalazłam ich numer i zadzwoniłam, lecz głos matki był tym ciężarem, który wgniótł mnie w ziemie. Na moment straciłam zdolność mowy, nie umiałam nawet... Tak bardzo chciałam się odezwać. Powiedzieć, że ich kocham... Że naprawdę tęsknię... Nie umiałam... Jestem taka słaba.
Na plecach mam jeszcze jeden tatuaż. Prawdę. Twarz zakrytą pod maską, łzy, kwiaty, ptaki... To wszystko co mam w sercu. Ból, córkę i wszystkich, którzy mnie zranili... Kiedyś zastanawiałam się czy moje serce wciąż jest w jednym kawałku, czy już dawno się rozpadło?
Po długich godzinach Filip nareszcie odprowadził Maję. Kiedy zostałyśmy same przytuliłam ją mocno i pocałowałam w czoło.
-Kocham cię maleńka.
-Ja ciebie też mamusiu. - Jej głos był lekarstwem na wszystko.
Wiedziałam co muszę zrobić. To była jedyna rzecz, która mogła pozwolić mi znów zażyć pełni szczęścia...
Zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy, zabrałam dziecko i zeszłam po starych schodach na dół.
-Dokąd jedziemy? - Spytała gdy pomagałam jej wsiąść do samochodu.
Uśmiechnęłam się.
-Mama musi coś naprawić.
No tak...
Tylko czy to da się jeszcze naprawić?
Czas nie leczy ran, to tylko dziecięce wierzenie. Czas je jeszcze pogłębia i nie daje zasnąć. Czasami wrzuca nam je tak głęboko do serca, że nie potrafimy ich wyrwać. Miotamy się, ale on trzyma je pod kluczem i nigdy ich nie wypuszcza a one dręczą nas... Dręczą...
Chciałam jechać do nich. Przepraszać za wszystko...
Zapaliłam starego rzęcha.
Dźwięk silnika dał mi do zrozumienia, że ja naprawdę chcę to zrobić...
Tylko czy to dobry pomysł?
-Zaśpiewasz mi coś?
Uwielbiałam słuchać cichego głosiku mojej dziewczynki.
Za pięć pensji miesięcznych udało mi się zapewnić jej lekcję śpiewu i gry na fortepianie. Miała talent a to, że mogła go rozwijać uważałam za swój mały sukces.
Kochałam ją.
Tylko ją.
A teraz...
Chciałam jechać, tak daleko...
Po co?
Odnaleźć ich i powiedzieć, że tęskniłam...
Tak daleko.
Chce, żeby moje dziecko miało dziadków. Miało wsparcie.
Nie zdążyłam. Zobaczyłam błysk świateł i nie było już nic. Ciemność. Umilkł głos, ucichły myśli, świat wstrzymał bieg...
Śniłam o świetle. Błogość przyszła do mnie tak szybko. Była delikatna i szczęśliwa, dawała wolność. Pragnęła mojej dłoni, tylko tego, ale wiem, że jeden gest byłby wszystkim. Wtedy zobaczyłam Maję, uśmiechnięta bawiła się swoim pluszowym misiem. Podeszłam do niej, chciałam ją przytulić, ale nie mogłam... Czułam jakbym uderzała pięścią w niewidzialną szybę i wtedy coś wyrwało mnie z tego snu...
-Proszę panią! - Mężczyzna w białym kitlu stał przy moim łóżku. - Słyszy mnie pani?!
Skinęłam głową.
-Gdzie jestem? - Spytałam. - Gdzie moja córka?
Lekarz posmutniał. Spojrzał na mnie tak jakby chciał powiedzieć coś najgorszego, ale poza tym w jego oczach wciąż widziałam obrzydzenie. Musiał widzieć moje ciało...
Tatuaże we wszystkich wywoływały wstręt.
-Bardzo mi przykro, ale...
-Chce ją zobaczyć.
Ona nie mogła umrzeć.
Nie mogła.
Czuję, że ona tu jest. Musi tu być...
Przecież czuję...
-Pani córka leży na Oiomie... Nie mamy pewności ile zdołamy utrzymać ją przy życiu.
Łzy cisnęły się do oczu. Tak okropnie się czułam...
Boże! Pomóż mi!
Uratuj ją!
-Chcę ją zobaczyć!
Obrazy na ramionach, dłoniach i nogach nie były już tak bolesne jak to co teraz czułam.
Nawet wzrok tego faceta był mi obojętny... Tak reagowali wszyscy a ja uznałam to za kare... Karę za to, że patrzyłam...
Chodź minęło już tyle lat, wciąż czułam ból, który teraz był znikomy.
Dwie pielęgniarki pomogły mi podnieść się z łóżka. Przełączyły jakieś urządzenie tak, że mogły je ciągnąć przy wózku. Czy dzięki temu mogę oddychać? Oddział znajdował się po drugiej stronie szpitala, musiałam minąć tyle osób zanim dotarłam do małej. Wszyscy patrzyli tak samo... Z obrzydzeniem. Taki jest ten świat. Okrutny... Zawsze powierzchowny.
Bez znaczenia... Już bez znaczenia.
Teraz to ona ma znaczenie.
Boże!
Uratuj ją, ma przed sobą tyle lat.
W sali było tylko jedno łóżko. To małe ciałko przypięte kabelkami i rurkami do łóżka... Te śliczne jasne włosy... Rozpłakałam się. Łzy płynęły zupełnie bez kontroli... Nigdy nie bałam się tak bardzo. Bałam się podejść do niej, by nie zadać jej bólu.
Twarz była cała sina.
Gdzie moja słodka, szczęśliwa dziewczynka? Ktoś ją zabrał. Teraz leżała wyzionięta z ducha, poobijana, inna... Lecz serce wciąż biło. Biło i nie mogło przestać!
-Co jej jest? - Spytałam.
-Narządy zostały bardzo uszkodzone. Potrzebny jest przeszczep i transfuzja...
Kochanie... Dotknęłam malutkiej dłoni.
Tak bardzo cię kocham...
Nie pozwolę ci odejść.
-Oddam narządy. - Powiedziałam.
-Nie może pani... Nie praktykujemy pobierania narządów od żyjących dawców.
-Ale moja córka może umrzeć!? Czy pani tego nie rozumie...
Straciłam siłę do krzyku. Straciłam wszelką siłę...
-Musimy wracać na salę proszę pani... - Powiedziała młoda kobieta. - Bardzo mi przykro, możemy tylko liczyć na cud.
To nie może się tak skończyć. Nie może...
Leżałam w swoim łóżku. Owinięta w białe pościele, w szpitalnej piżamie. Przyglądałam się róży na dłoni...
To tylko kwiat lecz jak znaczący... Kocham ten mój kwiatuszek...
-Córciu... Nie pozwolę ci odejść... Mama cię kocha.
Słyszałam uderzenia mojego serca, wybijane na urządzeniu przy łóżku. Patrzyłam jak linia unosi się i opada... A gdyby tak ustała? Gdyby się zatrzymała...
Żyjmy... Kochajmy... Bądźmy.
Po co miałabym żyć, tracąc jedyny sens. Kogo miałabym kochać tracąc mojego kwiatuszka. Dla kogo miała bym być...
Przypomniałam sobie ten cichy głosik mówiący - „Kocham cię mamusiu.”...
Chciałam zrobić tylko dwie rzeczy...
Jedną odłożyłam, druga...
Uniosłam komórkę leżącą na stoliku i wybrałam numer do rodziców. Musiałam to zrobić, ale usłyszałam tylko ciszę...
- Mamo, tato... Dzwonię, żeby powiedzieć, że bardzo was kocham... Tak bardzo tęskniłam przez te wszystkie lata a teraz nie mogę z wami już porozmawiać. Zaopiekujcie się nią...
Tylko tyle...
Wyciągnęłam ten cholerny kabel...
Nie mogłam żyć, kiedy ona umiera...
Jedyne pragnienie, uratować ją...
Uratować!
Ciemność przychodziła powoli. Błogość nie wyciągała już do mnie dłoni, patrzyła na mnie swoimi śmiertelnymi oczami i okazywała uznanie. Nie potrzebowałam go. Nie zrobiłam tego dla tych spojrzeń, ale jeśli dzięki moim czynom chodź jedna osoba zrozumie, że serce jest w środku a nie na zewnątrz. Będę o wiele bardziej szczęśliwsza... Tam dokąd odchodzę...


 Uratuj ją Boże...

01 lutego 2016

ZANIM ODEJDĘ...

          Światła padły na budynek z ciemnej cegły stojący po drugiej stronie ulicy. Z mojej perspektywy widziałam tylko tyle. Od trzech miesięcy rzadko miałam okazję podnieść się z lóżka. Początkowo myślałam, że to wszystko przeminie. Traktowałam tą chorobę jak wirus, który zaczyna się i kończy równie szybko. Pierwszy raz słyszałam o takiej przypadłości, nawet internet nie podawał informacji. Brakowało nazwy, opisu objawów, leków, przeciwdziałania.
Zaczęło się od częstych bólów głowy, mięśni, kości. Z czasem całe ciało zdało się być jedną bolesną masą. Nie potrafiłam znieść dotyku własnego męża, chodź starał się być delikatny.
- Boli cię? - Spytał nachylając się nade mną.
Uśmiechnęłam się najszerzej jak potrafiłam, chodź ból był tak ogromny, że łzy stanęły mi w oczach.
Zauważył to i posmutniał.
- Byłem dziś u Weroniki, dzieci chcą cię odwiedzić. Powiedziałem, że może w przyszłym tygodniu. Oczywiście jeśli będziesz chciała.
- Nie wiem czy będę w stanie.
- Będzie lepiej, skarbie. Napewno będzie lepiej.
Wyglądał na takiego zmęczonego. Wiem, że czuwał przy mnie całe dnie i noce. A kiedy odchodził od mojego łóżka zajmował się naszym synem. Byłam już taka zmęczona. Chciałabym końca. W końcu końca tej cholernej choroby.
Pamiętam jak się zaczęło. Lekarze byli bezradni. Dopiero Robert, mąż siostry mojego męża, Marcina, zaczął mnie leczyć. Znał tą chorobę, bo występowała tylko w tej rodzinie. Poprzez mutację genów i krwi, każda osoba przy bliskiej styczności mogła zostać zakażona. Tak też się stało, lecz nie odrazu. Dopiero, gdy zaszłam w ciążę zaczęły się drobne objawy. Po porodzie przekształciły się w istotę bólu. Co dzień budziłam się z nowym problemem, który znikały a później pojawiały się ze zdwojoną siłą.
W tym wszystkim jedna rzecz była najgorsza.
Utrata szczęścia.
Całe życie czekałam na ten moment, żeby być kochana przez męża i mieć z nim cudowne dziecko. A teraz... Przytulenie ich do serca jest ogromnym wysiłkiem, ale daje chwilę wytchnienia. Zatopienia się tylko w tym słodkim zapachu... Oddechu...
Pierwszy poranek gdy obudziłam się zparaliżowana od szyi w dół... Nie mogłam nawet poruszyć dłonią.
- Jutro będzie lepiej... - Wciąż to słyszałam. - Musisz się trzymać. - Każde to słowo sprawiało mi ogromny ból psychiczny. Ja... Dwudziesto - cztero letnia dziewczyna. Może to kara? Kara za grzechy?
Osiągając pełnoletniość wyrzekłam się rodziny na rzecz miłości. Odwróciłam się do własnych rodziców. Zraniłam ich, a teraz cierpiałam. Cholerna egoistka!
- Śpisz? - Spytała.
Młoda kobieta o głębokich błękitnych oczach i ciemnych włosach, przysiadła na brzegu mojego łóżka.
- Nie... - Westchnęłam.
Tego dnia objawy były okropne. Czułam jak płuca ściskały mi się w kulę we wnętrzu. Serce biło z bólem, nie dając wytchnienia. Od ranka zaznałam już trzech poważnych ataków. Przestałam na chwilę oddychać... To było jak sen... Odpływanie w dal... Lot w przestworza... Dotychczas często zastanawiałam się jak to jest... Umrzeć. Umierać.
  • Jak się czujesz? - Spytała.
Milczałam.
- Objecaj, że się nie poddasz... - Zaczęła. - Obiecaj mi to do cholery.
Wbiłam wzrok w okno. Mury budynków były coraz to ciemniejsze. Jakby zasypiały na wieczność... Może to złuda... A może to ja zasypiam.
- Emi! - Podniosła głos. - Tu nawet nie chodzi o mnie rozumiesz?! Masz męża! Masz dziecko! Masz o kogo walczyć!
I właśnie to było trudne. Z każdym otwarciem oczu bałam się myśli, że mój syn mógłby mnie poznać a później stracić...
- Weronika... - Mój głos urywał się ze zmęczenia. - Życie jest jak burzliwe morze, a my płyniemy starą łajbą. Woda wlewa się do środka i chce nas zatopić. Fale chcą wciągnąć nas w głąb otchłani. Mijamy wiele pięknych łodzi, ale z żadnej nie dostajemy pomocy. Na moim oceanie słońce dawno schowało się za choryzontem. Wiem, że będzie szczęśliwe... Wiem, że odnajdzie inną łódź, dla której będzie mogło świecić. A ja... Ja wpadam pod wodę coraz to częściej, a wypłynięcie na powierzchnie jest coraz trudniejsze...
- Nie pozwalam ci... Nie pozwalam ci się poddać.
Och kochana... Wiem, że ona zawsze pomoże Marcinowi. Bo brat to ktoś dla kogo pójdzie w ogień.
- Nie mam już siły... - Trudno było mi zaciągnąć powietrza.
Kobieta milczała, a moje serce biło coraz wolniej. Czułam to. Zwalniało... Zwalniało...
Odpłynęłam... Po raz kolejny...
Ciemność...
Blaski...
Migotanie...
Błogość przeplatała się z okrucieństwem bólu.
Czułam pojedyncze ukłucia w nadgarstki, chodź cała ta ciemność mogła zmylić rozpoznawanie najbardziej bolesnych miejsc.
- Emilka! - Ktoś krzyknął.
Widziałam jak Marcin nachyla się nad moim ciałem. Jego oczy płonęły. Złością... Bólem.
Blask oślepił mi oczy.
Postać mojego męża nie była już ciemna, zamazana, lecz wyraźna i ludzka.
- Kochanie... - Szepnął z ulgą. - Tak bardzo cię kocham.
Po policzku spłynęła mu łza. 
- Nie możesz mnie zostawić... Nie możesz...
- Całe życie czekałam na to szczęście, które mi dałeś... Ty i misiu jesteście moim słońcem... Nigdy was nie zostawię. Wiesz? Zawsze tu będę. - Dotknęłam dłonią jego policzka. Nie czułam już nawet drobnego bólu. Ruch przychodził z niebywałą łatwością. - Kocham was. Bardzo was kocham.
Nie płakałam. Nie miałam już siły na łzy, za to mój kochany...
- Nie mów tak. Wszystko będzie dobrze. Niedługo pojedziemy nad morze... Tylko ty, ja i młody. Pamiętasz jak marzyliśmy o małym domku na plaży?
- Kocham cię skarbie... - Wyszeptałam.
Przytulił moją dłoń do swojej twarzy. Obcałował każdy palec jakbym zaraz miała odpłynąć.
- Zostań ze mną.
Na moje słowa położył głowę przy mym sercu. Czułam jego łzy na swoim ciele. Zimne... Bolały bardziej niż wszystko co przeżyłam przez te miesiące.
Jesteśmy jak kwiat. Rodzimy się z nasionka. Żyjemy szybko... Kochamy mocno... Umieramy... Młodo...
Takich kwiatów jak ja było pełno. Świat nie jest piękną kulą ze złota, gdzie każdy ma piękny dom. Ludzie umierają... Giną na wojnach, walcząc o swój kraj, rodzinę. Ojcowie zostawiają swoje dzieci. Matki osieracają. Niemowlęta umierające przez nierozsądne kobiety... Sześciolatki idące zabić zwierzę bo bez niego nie zdołają przeżyć.. Rodziny żyjące w chatce z kilku kijków. Dla nas ulewa dla nich letni deszczyk, do którego przyzwyczaili się przez lata.
Kim jesteśmy, że mamy prawo pozbawiać tych ludzi szczęścia? My bogaci. Wydajemy pieniądze na luksusowe zabawki, nie myśląc o głodzie i całym źle tego świata. Kim jesteśmy, my ludzie z pierwszych stron gazet? Jakie mamy prawo wyrzucać jedzenie, które dla jakiegoś dziecka było by zbawieniem? Czym są, ci co wydają rozkaz - „Strzelać”. Jakie mają prawo stawiać sąd?
- Kochanie? - Wyszeptałam.
Wciąż spał przytulony do mojej piersi.
Uśmiechnęłam się.
Delikatnie odsunęłam swoje ciało i wstałam. Spojrzałam w okno. Krople deszczu osadzały się na szybie.
Podłoga była zimna, nieprzyjemna.
Mogłam oddychać. Mogłam się poruszać. To uczucie napawało mnie radością.
Dom był cichy. Nie wiem jaka to godzina, ale na pewno jeszcze wcześnie. Szłam dobrze mi znanym korytarzem. Otworzyłam pierwsze z drzwi obok tych do mojej sypialni. Ściany były w kolorze jasnego błękitu. W rogu stało białe łóżeczko.
Styczność bosych stóp z podłogą nadawała mi uczucie odzyskania świadomości.
- Hej mój mały.
Michaś miał moje zielone oczy i idealny uśmiech swojego taty. Trzy miesięczne dziecko może wyrazić tak wiele uczuć.
- Teraz już nigdy cię nie zostawię. Zawsze będziemy razem. Jesteś moim małym synkiem. Bardzo cię kocham.
Bobas kręcił się na materacu.
Pocałowałam go w czoło i wycofałam się z pomieszczenia.
Spojrzałam na zdjęcia wiszące naprzeciw drzwi. Pierwsze zrobiliśmy we Francji, przed największą budowlą. Ja, w białej koronkowej sukience, on w rozpiętej, błękitnej koszuli. Uśmiechnięci, radośni. Po prostu szczęśliwi. Zakochane nastolatki.
Zrobiłam krok stając przed kolejną fotografią. Moje pierwsze zdjęcie z własnym dzieckiem. Pamiętam, że całe zmęczenie po porodowe wypłynęło ze mnie w jednej chwili, gdy zobaczyłam Michasia.
- Nie mogę podać więcej środków przeciwbólowych. - Usłyszałam głos Roberta.
- Ból będzie coraz gorszy, ona tego nie wytrzyma... - Weronika karciła męża.
Kiedy doszłam do końca korytarza dostrzegłam ich smukłe postacie. Stali blisko siebie.
- Musimy uzbroić się w cierpliwość...
Mężczyzna przytulił ukochaną kobietę.
- Pamiętaj, że nie wolno nam wątpić w jej wyzdrowienie – dodał.
Miałam ochotę wyskoczyć zza rogu i pokazać jak dobrze się czuje. Chciałam, żeby cieszyli się razem ze mną. Chciałam już odzyskać moje szczęście.
Kiedy odwróciłam głowę, przy kuchennym blacie zobaczyłam moich teściów. Byli naprawdę fantastycznymi ludźmi i od czasu kiedy wstąpiłam do ich rodziny, zastępowali moich rodziców. Traktowali mnie jak córkę. Tadeusz w pewnym sensie stał się moim ojcem, chodź nigdy nie starał się dojść do tego na siłę. Anna jako teściowa, ukazała mi jaką cudowną kobietą jest. Mimo lat różnicy, zdała się być dla mnie przyjaciółką. Jak powinno być w relacji matka i córka.
Mąż objął żonę w pasie i przytulił mocno do piersi. Wtuliła twarz w jego szerokie ramiona i uroniła kilka łez.
- Kiedy zmarła Marta myślałam, że najgorsze zło już za nami... Myślałam, że nigdy nie będę musiała już chować swojej córki!
Pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się o śmierci siostry Marcina. To było jak ściana, której nie da się przeskoczyć. Była moją przyjaciółką. Kimś dla kogo poszła bym w ogień, a wtedy... W jednym momencie ktoś oznajmił mi, że nigdy nie spojrzę już w jej błękitne oczy, nie spędzę z nią całego dnia na leżeniu na kanapie i oglądaniu babskich filmów. Jeden z baloników pękł. Wylewając z siebie falę bólu.
- Kochanie... Emi wyzdrowieje... Musimy w to wierzyć! - Pocieszał ją.
- To jedyne o czym marzę. Nie wyobrażam sobie... Jezu! Ona ma dziecko! Dlaczego nasz wnuk miałby wychowywać się bez matki!? Dlaczego...
Pogrążyła się w cichym szlochu, głaskana po plecach ciepłą dłonią kochanego staruszka.
- Musimy zadzwonić do jej rodziców. - Powiedział spokojnym tonem.
Jego dłoń zatrzymała się gdy kobieta uderzyła go pięścią w pierś.
- Mieliśmy wierzyć! - Krzyknęła i zapłakana wyszła z pomieszczenia.
Tak bardzo tęskniłam za rodzicami. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. Kiedy to wszystko się skończy muszę się z nimi spotkać. Muszę im wytłumaczyć...
Skrzywdziłam ich, ale teraz to wszystko naprawię. Muszą poznać swojego wnuka. Jest taki cudowny. Nareszcie... Będę szczęśliwa. Wyzdrowiałam? Przecież nie czuje już bólu.
Stałam z szerokim uśmiechem na twarzy.
Gdyby ktoś mnie teraz zobaczył... Tak dawno się nie uśmiechałam, choroba mi na to nie pozdrawiała, ale będą zdziwieni. Nareszcie spełnimy nasze marzenia. Już tak dawno mieliśmy kupić dom na plaży...
Podeszłam do dużego okna w salonie. Krople deszczu osadzały się na szkle, dla mnie nie były smutne, lecz szczęśliwe. Radosne. Kilka z nich ułożyło się w kwiat. Dotknęłam go dłonią.
Teraz już będzie dobrze. Musi być dobrze.
Mam cudownego męża, ślicznego synka... Tak bardzo ich kocham.
Nagły szmer wyrwał mnie z zamyślenia. Coś działo się w moim pokoju.
- Nie! - Ktoś krzyknął.
Głosy nie były tak wyraźne jak słyszałam przed chwilą. Teraz czułam jakby między mną a nimi ktoś postawił szybę.
Szybko szłam tym samym korytarzem co wcześniej. Podłoga kostniała pod stopami. Ściany jakby zwężały się do mojej osoby. Drzwi do sypialni były otwarte.
Gdy stanęłam w progu zobaczyłam...

Marcin...
Ja...
Nie!
Nie!
Mój mąż potrząsał moim ciałem, łzy płynęły po jego obu policzkach. Krzyczał jakieś słowa, których nie potrafiłam zrozumieć.
Czy ja... Ja nie żyje...
Umarłam...
Ten ból... Dlatego już go nie czuje... Dlatego mnie nie widzą...
Boże! Dlaczego mi to zrobiłeś!
Chciałam upaść na ziemię. Upaść... Odejść, żeby nie patrzeć na własnego trupa, ale...
Wciąż bosa podeszłam do swojego łóżka. Dotknęłam policzka mojego dawnego ciała. Taki zimny, pozbawiony uczuć, wyzuty z życia. Blady, bez koloru. Łza spłynęła po tym czym teraz jestem.
Dlaczego? Dlaczego ja... Nie chciałam umrzeć... Nie chciałam umrzeć...
Proszę wróć! Proszę...
Nie mogę umrzeć! Mam dziecko... Mam męża...
Tylko te myśli były w mojej głowie. Tylko to teraz we mnie żyło. Jedna wielka plątanina. Co, jak i dlaczego...
Czułam zapach jego włosów. Widziałam jego łzy. Słyszałam cały ból. Kocham cię mężu.
Tak bardzo go kochałam...
Ten pokój odebrał mojemu dziecku matkę. Marcinowi żoną... Córkę teściom. Siostrę...
Byłam tylko jednym z wielu kwiatów w tym ogrodzie. Ścięta, ale nie porzucona... Bez bijącego serca, lecz wciąż żywa. Kochana... To mnie przytrzyma.
- Dlaczego mi ją odebrałeś?! - Krzyczał. - Nie mogłeś wziąć kogoś innego!
Pojedyncze łzy stały się potokiem. Tak u mnie jak i u niego.
Stałam.
Patrzyłam na stukot szczęk ze złości i bólu, do pewnego momentu.
Cichy, piskliwy dźwięk oznaczał wołanie mojego synka.
Oh, boże... Panie życia i śmierci... Zabierasz mnie... Dlaczego mnie zabierasz?
Marcin spojrzał na to wyzute ciało i pocałował delikatnie martwy policzek, dłonią odgarniając, me dawne, ciemne kosmyki włosów.
- Kocham cię i nigdy nie przestanę. - Wyszeptał.
Ja też cię kocham.
Trwał przy mnie jeszcze moment. Zalany łzami, skrzywiony z bólu.
Życie było dla mnie zagadką. Nigdy nie umiałam sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak a nie inaczej. Doznałam zła, bólu, ale i miłości, szczęścia. Zrodziłam dziecko, które nigdy nie pozna matki, ale będzie miało ojca, który nigdy nie pozwoli go skrzywdzić. Wiedziałam to. Byłam pewna.
Kiedyś poznałam chłopaka. Był inteligentny, przystojny, trochę roztrzepany, ale miał w sobie coś wyjątkowego. Coś czego nie było w innych. Oczy i serce. Bo oczy, są przecież zwierciadłem duszy. Nie usta, czy wygląd. Słowami możemy skłamać, udawać kogoś kim wcale nie jesteśmy, ale w oczach zawsze będziemy sobą.
W nowej postaci nie wiedziałam jak mam się zachowywać. Nocami kładłam się na łóżku obok Marcina i słuchałam jak szeptał do mnie słowa. Nie widział mnie, ale wierzył, że wciąż przy nim jestem. Nie pomylił się. Widziałam jak płakał, nawet gdy nie byłam wtedy blisko, czułam to... W sercu. Czy duchy mają serce? Czy potrafią kochać? Nie wiem... Może to co czułam było złudzeniem... Paranoją. Dnie spędzałam w pobliżu mojego syna. Przyglądałam się mu. Patrzyłam jak zasypia i się budzi. Chciałam to pamiętać na wieczność. Gdybym mogła wybrać jedno wspomnienie... Mój kochany kładący naszego synka do łóżeczka. Tylko tyle... Jedno wspomnienie.
Chciałabym wrócić. Bardzo bym chciała, ale nie mogę. Wiem, że nie mogę.
Pogodziłam się ze swoją śmiercią. Tylko tyle byłam w stanie zrobić. Patrząc na swoje ciało, jako porcelanową lalkę w białej sukni, widziałam, że teraz jestem wolna. Bez bólu... Bez cierpienia.
Nadszedł ostatni dzień mojego ciała... Pożegnanie... Pogrzeb.
Czas na odejście.
Ale czy mogę odejść? Mogę zostawić tych, których kocham nad życie? Życie już straciłam, ale tej miłości nie oddam za nic.
Ustałam na wzgórzu. Mój grób znajdował się na krańcu cmentarza gdzie nie pochowano jeszcze nikogo. Trumna... Jasna... Dębowa. Pewnie musiało mi być ciasno, ale co z tego skoro i tak nie czuje. Z dali patrzyłam na twarze zebranych.
Byli też oni...
Mamusia...
Tatuś...
Dlaczego tak bardzo ich skrzywdziłam?
Teraz już nie mogę wyjaśnić. Nie mogę im nic więcej powiedzieć.
- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. - Powiedział ksiądz.
Podeszłam bliżej i ustałam obok mojego męża. Patrzył na trumnę z niemym krzykiem – Dlaczego?! Oczy miał podkrążone od łez. Dotknęłam delikatnie jego dłoni. Wiem, że to poczuł, bo jego twarz rozjaśniła się na sekundę, ale usta zwinięte z żalu nie zmieniły wyrazu.
- Kocham cię skarbie. Pamiętasz jak obiecywaliśmy sobie miłość i wierność, aż do śmierci... Teraz pragnę byś był szczęśliwy... - Przerwałam. - Szczęśliwi. Opiekuj się naszym synkiem. Kiedyś będzie tak cudownym mężczyzną jak ty. Nigdy was nie opuszczę...
Zbliżyłam usta do jego policzka i oddałam na nich delikatny pocałunek.
Domek na plaży... To wszystko już minęło. Marzenia odpłynęły, tak jak ja, ale teraz mam inne marzenie.
Rozejrzałam się.
Moja mama stała zapłakana obok mojego zdjęcia. Przytykała do nosa białą, bawełnianą chusteczkę. Nie widziałam jej już tyle lat. Posiwiała trochę a jej twarz wyraźnie się zmieniła. Nie była już tą samą roześmianą kobietą. Teraz wyglądała jak zwinięta z bólu starsza pani.
- Przepraszam cię mamo... Bardzo przepraszam. - Łza spłynęła mi po policzku. - Nie chciałam abyś cierpiała. Kocham cię.
Nigdy nie pogodziłam się z tym co zrobiłam moim rodzicą. Z jednej strony tak cholernie tego żałowałam, a z drugiej gdybym tego nie zrobiła nie została bym matką Michała. Nie umarła bym...
- Wybacz mi... - Przytuliłam te kruche ciało.
Ona też musiała to poczuć bo spokojnie się uśmiechnęła.
- Wiesz tato... Byłeś mi tak bardzo potrzebny, ale to ja zrezygnowałam... Kocham cię. Szkoda, że już nie mogę sama tego powiedzieć...
Chciałabym opowiedzieć im wszystko co przeżyłam. Pokazać im zdjęcia z mojego ślubu. Znów spędzać z nimi całe dnie. Pić wino na tarasie za domem. Jeździć na koniach po długiej polanie. Oglądać nudne filmy, jedząc ostatnią łyżkę lodów, ale najbardziej chciałabym przytulić ich swoim ludzkim ciałem.
Gdy pocałowałam pomarszczony policzek czułam, że już czas odejść.
Na zawsze...
W ciemność?
Spojrzałam w dół, w który przy dźwiękach trąbki, zjeżdżała trumna z mym ciałem.
Tyle łez wypłynęło z oczu moich bliskich. Nie chciałam tego. Nigdy nie pragnęłam, aby przeze mnie płakali.
Zostało jeszcze jedno.
Ostatnia ziemska sprawa.
Ustałam nad kołyską mojego synka, który został w domu z nianią. Patrzyłam jak spokojnie oddycha przez sen. Taki słodki.
- Moje maleństwo. - Dłonią przeczesałam drobne włoski. - Mamusia cię kocha.
Marzyłam, żeby uczestniczyć w jego życiu. Być.
Śmierć...
Miałam tylko dwadzieścia cztery lata... Całe życie przede mną? Niestety... Może tak było mi pisane. Urodzić się by przeżyć te dwadzieścia cztery lata?
Nigdy nie wiemy kiedy przyjdzie nasz dzień. Nigdy nie wiemy kiedy przyjdzie nam powiedzieć żegnaj... Nie chciałam umrzeć, ale tak trzeba. Ktoś, tam w górze, tak zadecydował. Tak chciał i tak się stało.
Więc...
To koniec...
Ciało... Dusza...
Widzę...

Żegnaj...  

"Żyj tak jakby miało nie być jutra..."