04 lutego 2016

URATUJ JĄ!

Rany serca poznajemy po obrazie... Obrazie na skórze... Pamiętaj, że życie może doświadcza kogoś bardziej a prawda nie jest twoim wyobrażeniem.

      Skóra ud sztywno przylegała do zimnych kafelek podłogi. Czułam przeszywający chłód od pięt aż po skronie. Ciemne loki spływały po nagich ramionach i zasłaniały piersi. Patrzyłam na to ciało w lustrze.
Pierwsza róża opleciona cierniami na kostce, druga nieco wyżej i trzecia pod kolanem lewej nogi. Wszystkie bolesne jakby ich kolce przebijały skórę. Tylko ja mogłam to widzieć, tylko ja. Dla innych to tylko obraz, albo szpecący tatuaż. Ludzie, którzy przyglądali się blizną mojej duszy w słoneczne dni widzieli w nich tylko tyle ile mogły przedstawić. Całe prawe udo obejmowało słońce z promieniami u dołu bardziej wydłużonymi i zlewającymi się niczym wodospad. Miało twarz, smutną i zmęczoną, jakby już dawno zgasło. Na czole umiejscowiony miało różowy kryształ, jedyny kolorystyczny fragment całości.
Co ono oznacza?
Ból...
Wygasanie...
Strach...
To był mój pierwszy tatuaż, pierwsza rana.
7 lat temu, ciemnym wieczorem wracałam do domu. Gwiazdy na niebie świeciły tak jasno, że chciało mi się tańczyć na ulicy. W moim małym miasteczku, z którego pochodzę latarnie na przemian zapalały się i gasły, wtedy wydało mi się to nawet zabawne. Szybkim krokiem zmierzałam na koniec ulicy by na skróty iść przez pole kukurydzy. Jednak nim dotarłam do dziury w płocie usłyszałam czyjś krzyk. Ustałam jak sparaliżowana. To było okropne, lecz gdy powolnie zwróciłam twarz ku krzaką z lewej strony ujżałam dwie ciemne postacie. Mogłam biec, mogłam uciekać... Zbliżyłam się do chaszczy i ukryłam za nimi. Jedna z osób, o szerokich ramionach i zaokrąglonej budowie, zdawało mi się, że mężczyzna, pochylała się nad drugą, która skomlała. Przeraziłam się, ale wciaż trwałam w tym miejscu... Dlaczego? Patrzyłam jak ten facet gwałci tą kobietę... Widziałam to wszystko i nic nie zrobiłam. Dopiero gdy strzelił jej prosto w twarz, ogłuszona hukiem biegiem ruszyłam ku dziurze w płocie. Nie wiedziałam czy mnie widział bo bałam się odwrócić... Bardzo długo się bałam...
Pierwszy kwiat oplatający się wzdłóż kostki wił swe bezbarwne pąki. Często na niego patrzyłam, chodź sprawiało to okropny ból.
Łza spłynęła mi po policzku.
Ta róża i ciernie to moja jedyna miłość i jej koniec. Koniec... Zakochałam się tak cholernie i głupio. Oddałam mu całą siebie i to był beznadziejny błąd, którego nie da się naprawić.
Zrobiła bym dla niego wszystko... Wszystko... A on to wykorzystał.
Zaszłam w ciążę...
Szesnastolatka w ciąży, to trochę źle wróży...
Wtedy ten ideał chłopaka wyraźnie się zmienił... Wszystko się zmieniło... Nie było już miłości... Nie było już niczego...
Zostałam sama. Zupełnie sama.
Drugi pieprzony kwiat...

Samotność...
Ciężar życia...
Tylko tyle, albo aż...
Trzeci, wiara w lepsze jutro. Chodź i tak jest bez skutku to wierzyć zawsze można, bo nie wiem czy warto.
Czasami siadałam wieczorami na parapecie w moim małym mieszkanku i patrzyłam na ludzi chodzących po chodniku. Jedyna myśl jaka wtedy przychodziła mi do głowy – czy oni też mają takie beznadziejne życie, czy tylko ja?! Nigdy nie grałam małej zagubionej dziewczynki, poza wyglądem nic z niej nie miałam. Przez sześć lat w samotności, zdana tylko na siebie nauczyłam się twardości i mrozu serca.
Ale była jeszcze ona...
Dotknęłam palcami koliberka z rozpostartymi skrzydłami parę centymetrów nad piersią...
Jeden z niewielu pozytywów...
Moja malutka...
Córka była dla mnie jedynym światłem w całym tym cholerstwie, w którym się błąkałam. Pomiędzy małą knajpą, w której znalazłam pracę jako kelnerka, aż po ciemne ulice śródmieścia. Nigdzie nie było nic ważniejszego. Tylko ona...
To dla niej oddała bym życie. Tylko dla niej...
Lewe ramię pokrywał jeden obraz. Tajemniczy, a zarazem tak dobrze mi znany. Kobieta z twarzą pomalowaną w wojenne barwy skrywająca część twarzy pod maską niedźwiedzia. Jego pysk przeszywała strzała a zęby ociekały krwią. U dołu płonęła świeca, której dym okrywał całość. Trzy lata temu kiedy po raz pierwszy Maja poszła do szkoły, nauczycielka tak bardzo zdruzgotana moim wyglądem od razu oskarżyła mnie, że jestem złą matką i taka kobieta jak ja nie powinna opiekować się małym dzieckiem. Nie znała mojej osoby, lecz chciała wydać wyrok. Właśnie tym się brzydzę. Powierzchownością... Pewnym rodzajem uważania się za lepszych... Dlaczego ludzie udają, iż wkoło nich wszystko jest w porządku? Maskują się... Nie chciałam taka być dlatego wydarłam rany z serca na skórę. Tutaj mają lepsze miejsce. Ta namalowana kobieta to ja, poszłam na wojnę o dziecko, niedźwiedź splamił zęby krwią w walce i wiem, że to wszystko może się powtarzać, więc świeca wciąż płonie. Zawsze znajdzie się ktoś kto uzna mnie za nieodpowiedzialną... Nieodpowiednią... Złą...

Tacy są ludzie... Oceniają cię po wyglądzie.
Druga ręka była zakryta od góry. Wyżej wilk, ze spokojną twarzą, poniżej tygrys kryjący uzębienie. Obaj coś w sobie zamykali, jakąś tajemnice. Widziałam to w tych martwych oczach. Wierzch dłoni zakrywała rozkwitająca róża. Ona, tak jak ptaszek oznaczała moją córeczkę. Patrzyłam na nią za każdym razem kiedy chciałam się poddać, by nie zrobić czegoś głupiego i nie zostawić dziecka samego...
Czy mogła bym to zrobić? Była bym w stanie? Ja... Mogła bym odejść?
Nie... Nie zostawiła bym małej...
Dopiero gdy rozległo się pukanie do drzwi wejściowych podniosłam się z podłogi. Znalazłam w sobie siłę by naciągnąć parę szortów i starą koszulkę.
Wiedziałam kto przyszedł. Nie musiałam nawet się zastanawiać.
-Cześć. Mała już gotowa? - Filip stał w progu ze swoim szelmowskim uśmiechem na twarzy.
Zawsze zachowywał się tak jakby nigdy nic między nami nie było a dziecko było z nieba... Tak dobrze udawała... Kiedy ja zwijałam się we wnętrzu w bólu patrząc jak zabiera naszą córkę na spacerki. Cieszyłam się, że ma ojca, ale tak bardzo bolało... To taki paradoks, wydaje ci się, że jesteś dla kogoś wszystkim a parę dni później czujesz do niego nienawiść i wstręt.
-Jeszcze śpi. - Odpowiedziałam.
Tego dnia wypadała jego kolejna wizyta. Dwa razy w miesiącu... Tyle razy musiałam stawiać czoła jego widokowi, ale po kilku latach zrozumiałam, że ten ból mnie wzmacnia... Ale najgorsze, że nie przemija.
-Mogę wejść? - Rzucił.
Skinęłam głową.
Nienawidziłam takich sytuacji kiedy ktoś stawiał mnie pod ścianą.
Nie zwróciłam uwagi czy idzie za mną kiedy udałam się do kuchni. Włączyłam ekspres i zrobiłam sobie kawę z podwójną kofeiną. Tylko to wzmacniało serce... Chociaż teraz chyba ważniejsze było to co na zewnątrz...
-Jak ci się układa? - Spytał.
Co to za pytanie?!
Przecież doskonale...
-Jest okey.
-Dalej pracujesz w tej budzie u Baniego?
Ha!
-A ty dalej bzykasz się z żoną szefa?
Patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa. Mógł nie spodziewać się takiej odpowiedzi... Chciałam się uśmiechnąć, ale uznałam, że moja bezlitosna postawa na tym się skończyła.
-Tak dalej pracuję u Baniego. - Dodałam grzecznie.
Otworzył usta by coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął nim wydał jakikolwiek dźwięk.
Śmieszyło mnie to.
Powtórzył czynność, ale teraz zaczął:
-Maja niedługo powinna iść do pierwszej klasy, nie uważasz, że stąd będziesz miała duży problem ją zawozić?
Do czego ten padalec zmierza?
-Nie uważam, żeby cokolwiek co łączy się z moją córką było problemem.
-Mimo to moim zdaniem...
-Sądzisz, że po tylu latach liczy się dla mnie twoje zdanie?
Gdy poinformowałam go, że będziemy mieli dziecko miał to gdzieś. Tak samo jak przez pierwszy rok... Ale nagle sobie przypomniał... A teraz chce decydować o naszym życiu? O życiu MOIM I MOJEJ CÓRKI?!
-Po za tym to – wskazał dłonią moje małe mieszkanie. - chyba nie jest dobrym miejscem do wychowywania dziecka?
Parsknęłam.
-Sugerujesz, że jestem złą matką?
Jasna cholera. Tego mi jeszcze brakowało. Złość rozpierała mnie od środka.
-Nie uważam...
-Po co właściwie tu przyszedłeś?! Po Maje! A nie po to, żeby prawić mi morały gdzie ma się wychowywać moja córka...
-Nie zapominaj, że ja jestem jej ojcem.
-Ty sam o tym nie zapominaj w terminie...
-Chciał coś dodać, ale się powstrzymał.
Gdy mała wstała, przyrządziłam, jej ulubione, naleśniki z czekoladą. Zjadła je powolnie a ja obserwowałam jak złość kipi z Filipa. Po śniadaniu bez pośpiechu ubrałam ją w różową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem. Wyglądała jak mała księżniczka, bo dla mnie właśnie nią była.
Siedząc w domu sama przez cały dzień, miałam czas na bezcelowe myśli.
Czy jestem dobrą matką?
Może to co jej daje to naprawdę za mało... Może powinnam zabrać ją na długie wakacje... Dać jej coś więcej... Dać jej wszystko.
Ma tylko mnie... Filip... On jest jak słońce, czasem świeci jasno, ale gdy zachodzi nie ma po nim śladu.
Moi rodzice? Eh... Gdy zaszłam w ciąże, wstyd zaćmił mi zdolność myślenia. Uciekłam z domu i od prawie siedmiu lat tam nie byłam. Oni próbowali mnie szukać, ale ja za każdym razem ukrywałam się na nowo. Dzwonili... Pisali... Zawsze się bałam odebrać.
Pamiętam jeden dzień, kiedy było już naprawdę źle... Odnalazłam ich numer i zadzwoniłam, lecz głos matki był tym ciężarem, który wgniótł mnie w ziemie. Na moment straciłam zdolność mowy, nie umiałam nawet... Tak bardzo chciałam się odezwać. Powiedzieć, że ich kocham... Że naprawdę tęsknię... Nie umiałam... Jestem taka słaba.
Na plecach mam jeszcze jeden tatuaż. Prawdę. Twarz zakrytą pod maską, łzy, kwiaty, ptaki... To wszystko co mam w sercu. Ból, córkę i wszystkich, którzy mnie zranili... Kiedyś zastanawiałam się czy moje serce wciąż jest w jednym kawałku, czy już dawno się rozpadło?
Po długich godzinach Filip nareszcie odprowadził Maję. Kiedy zostałyśmy same przytuliłam ją mocno i pocałowałam w czoło.
-Kocham cię maleńka.
-Ja ciebie też mamusiu. - Jej głos był lekarstwem na wszystko.
Wiedziałam co muszę zrobić. To była jedyna rzecz, która mogła pozwolić mi znów zażyć pełni szczęścia...
Zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy, zabrałam dziecko i zeszłam po starych schodach na dół.
-Dokąd jedziemy? - Spytała gdy pomagałam jej wsiąść do samochodu.
Uśmiechnęłam się.
-Mama musi coś naprawić.
No tak...
Tylko czy to da się jeszcze naprawić?
Czas nie leczy ran, to tylko dziecięce wierzenie. Czas je jeszcze pogłębia i nie daje zasnąć. Czasami wrzuca nam je tak głęboko do serca, że nie potrafimy ich wyrwać. Miotamy się, ale on trzyma je pod kluczem i nigdy ich nie wypuszcza a one dręczą nas... Dręczą...
Chciałam jechać do nich. Przepraszać za wszystko...
Zapaliłam starego rzęcha.
Dźwięk silnika dał mi do zrozumienia, że ja naprawdę chcę to zrobić...
Tylko czy to dobry pomysł?
-Zaśpiewasz mi coś?
Uwielbiałam słuchać cichego głosiku mojej dziewczynki.
Za pięć pensji miesięcznych udało mi się zapewnić jej lekcję śpiewu i gry na fortepianie. Miała talent a to, że mogła go rozwijać uważałam za swój mały sukces.
Kochałam ją.
Tylko ją.
A teraz...
Chciałam jechać, tak daleko...
Po co?
Odnaleźć ich i powiedzieć, że tęskniłam...
Tak daleko.
Chce, żeby moje dziecko miało dziadków. Miało wsparcie.
Nie zdążyłam. Zobaczyłam błysk świateł i nie było już nic. Ciemność. Umilkł głos, ucichły myśli, świat wstrzymał bieg...
Śniłam o świetle. Błogość przyszła do mnie tak szybko. Była delikatna i szczęśliwa, dawała wolność. Pragnęła mojej dłoni, tylko tego, ale wiem, że jeden gest byłby wszystkim. Wtedy zobaczyłam Maję, uśmiechnięta bawiła się swoim pluszowym misiem. Podeszłam do niej, chciałam ją przytulić, ale nie mogłam... Czułam jakbym uderzała pięścią w niewidzialną szybę i wtedy coś wyrwało mnie z tego snu...
-Proszę panią! - Mężczyzna w białym kitlu stał przy moim łóżku. - Słyszy mnie pani?!
Skinęłam głową.
-Gdzie jestem? - Spytałam. - Gdzie moja córka?
Lekarz posmutniał. Spojrzał na mnie tak jakby chciał powiedzieć coś najgorszego, ale poza tym w jego oczach wciąż widziałam obrzydzenie. Musiał widzieć moje ciało...
Tatuaże we wszystkich wywoływały wstręt.
-Bardzo mi przykro, ale...
-Chce ją zobaczyć.
Ona nie mogła umrzeć.
Nie mogła.
Czuję, że ona tu jest. Musi tu być...
Przecież czuję...
-Pani córka leży na Oiomie... Nie mamy pewności ile zdołamy utrzymać ją przy życiu.
Łzy cisnęły się do oczu. Tak okropnie się czułam...
Boże! Pomóż mi!
Uratuj ją!
-Chcę ją zobaczyć!
Obrazy na ramionach, dłoniach i nogach nie były już tak bolesne jak to co teraz czułam.
Nawet wzrok tego faceta był mi obojętny... Tak reagowali wszyscy a ja uznałam to za kare... Karę za to, że patrzyłam...
Chodź minęło już tyle lat, wciąż czułam ból, który teraz był znikomy.
Dwie pielęgniarki pomogły mi podnieść się z łóżka. Przełączyły jakieś urządzenie tak, że mogły je ciągnąć przy wózku. Czy dzięki temu mogę oddychać? Oddział znajdował się po drugiej stronie szpitala, musiałam minąć tyle osób zanim dotarłam do małej. Wszyscy patrzyli tak samo... Z obrzydzeniem. Taki jest ten świat. Okrutny... Zawsze powierzchowny.
Bez znaczenia... Już bez znaczenia.
Teraz to ona ma znaczenie.
Boże!
Uratuj ją, ma przed sobą tyle lat.
W sali było tylko jedno łóżko. To małe ciałko przypięte kabelkami i rurkami do łóżka... Te śliczne jasne włosy... Rozpłakałam się. Łzy płynęły zupełnie bez kontroli... Nigdy nie bałam się tak bardzo. Bałam się podejść do niej, by nie zadać jej bólu.
Twarz była cała sina.
Gdzie moja słodka, szczęśliwa dziewczynka? Ktoś ją zabrał. Teraz leżała wyzionięta z ducha, poobijana, inna... Lecz serce wciąż biło. Biło i nie mogło przestać!
-Co jej jest? - Spytałam.
-Narządy zostały bardzo uszkodzone. Potrzebny jest przeszczep i transfuzja...
Kochanie... Dotknęłam malutkiej dłoni.
Tak bardzo cię kocham...
Nie pozwolę ci odejść.
-Oddam narządy. - Powiedziałam.
-Nie może pani... Nie praktykujemy pobierania narządów od żyjących dawców.
-Ale moja córka może umrzeć!? Czy pani tego nie rozumie...
Straciłam siłę do krzyku. Straciłam wszelką siłę...
-Musimy wracać na salę proszę pani... - Powiedziała młoda kobieta. - Bardzo mi przykro, możemy tylko liczyć na cud.
To nie może się tak skończyć. Nie może...
Leżałam w swoim łóżku. Owinięta w białe pościele, w szpitalnej piżamie. Przyglądałam się róży na dłoni...
To tylko kwiat lecz jak znaczący... Kocham ten mój kwiatuszek...
-Córciu... Nie pozwolę ci odejść... Mama cię kocha.
Słyszałam uderzenia mojego serca, wybijane na urządzeniu przy łóżku. Patrzyłam jak linia unosi się i opada... A gdyby tak ustała? Gdyby się zatrzymała...
Żyjmy... Kochajmy... Bądźmy.
Po co miałabym żyć, tracąc jedyny sens. Kogo miałabym kochać tracąc mojego kwiatuszka. Dla kogo miała bym być...
Przypomniałam sobie ten cichy głosik mówiący - „Kocham cię mamusiu.”...
Chciałam zrobić tylko dwie rzeczy...
Jedną odłożyłam, druga...
Uniosłam komórkę leżącą na stoliku i wybrałam numer do rodziców. Musiałam to zrobić, ale usłyszałam tylko ciszę...
- Mamo, tato... Dzwonię, żeby powiedzieć, że bardzo was kocham... Tak bardzo tęskniłam przez te wszystkie lata a teraz nie mogę z wami już porozmawiać. Zaopiekujcie się nią...
Tylko tyle...
Wyciągnęłam ten cholerny kabel...
Nie mogłam żyć, kiedy ona umiera...
Jedyne pragnienie, uratować ją...
Uratować!
Ciemność przychodziła powoli. Błogość nie wyciągała już do mnie dłoni, patrzyła na mnie swoimi śmiertelnymi oczami i okazywała uznanie. Nie potrzebowałam go. Nie zrobiłam tego dla tych spojrzeń, ale jeśli dzięki moim czynom chodź jedna osoba zrozumie, że serce jest w środku a nie na zewnątrz. Będę o wiele bardziej szczęśliwsza... Tam dokąd odchodzę...


 Uratuj ją Boże...

4 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. This is very fantastic! You hale very big talent!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow! How do you do? <3 I love your blog! :*

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie wskazówką