Rany serca poznajemy po obrazie...
Obrazie na skórze... Pamiętaj, że życie może doświadcza kogoś
bardziej a prawda nie jest twoim wyobrażeniem.
Skóra ud sztywno przylegała do
zimnych kafelek podłogi. Czułam przeszywający chłód od pięt aż
po skronie. Ciemne loki spływały po nagich ramionach i zasłaniały
piersi. Patrzyłam na to ciało w lustrze.
Pierwsza róża opleciona cierniami na
kostce, druga nieco wyżej i trzecia pod kolanem lewej nogi.
Wszystkie bolesne jakby ich kolce przebijały skórę. Tylko ja
mogłam to widzieć, tylko ja. Dla innych to tylko obraz, albo
szpecący tatuaż. Ludzie, którzy przyglądali się blizną mojej
duszy w słoneczne dni widzieli w nich tylko tyle ile mogły
przedstawić. Całe prawe udo obejmowało słońce z promieniami u
dołu bardziej wydłużonymi i zlewającymi się niczym wodospad.
Miało twarz, smutną i zmęczoną, jakby już dawno zgasło. Na
czole umiejscowiony miało różowy kryształ, jedyny kolorystyczny
fragment całości.
Co ono oznacza?
Ból...
Wygasanie...
Strach...
To był mój pierwszy tatuaż,
pierwsza rana.
7 lat temu, ciemnym wieczorem wracałam
do domu. Gwiazdy na niebie świeciły tak jasno, że chciało mi się
tańczyć na ulicy. W moim małym miasteczku, z którego pochodzę
latarnie na przemian zapalały się i gasły, wtedy wydało mi się
to nawet zabawne. Szybkim krokiem zmierzałam na koniec ulicy by na
skróty iść przez pole kukurydzy. Jednak nim dotarłam do dziury w
płocie usłyszałam czyjś krzyk. Ustałam jak sparaliżowana. To
było okropne, lecz gdy powolnie zwróciłam twarz ku krzaką z lewej
strony ujżałam dwie ciemne postacie. Mogłam biec, mogłam
uciekać... Zbliżyłam się do chaszczy i ukryłam za nimi. Jedna z
osób, o szerokich ramionach i zaokrąglonej budowie, zdawało mi
się, że mężczyzna, pochylała się nad drugą, która skomlała.
Przeraziłam się, ale wciaż trwałam w tym miejscu... Dlaczego?
Patrzyłam jak ten facet gwałci tą kobietę... Widziałam to
wszystko i nic nie zrobiłam. Dopiero gdy strzelił jej prosto w
twarz, ogłuszona hukiem biegiem ruszyłam ku dziurze w płocie. Nie
wiedziałam czy mnie widział bo bałam się odwrócić... Bardzo
długo się bałam...

Łza spłynęła mi po policzku.
Ta róża i ciernie
to moja jedyna miłość i jej koniec. Koniec... Zakochałam się tak
cholernie i głupio. Oddałam mu całą siebie i to był beznadziejny
błąd, którego nie da się naprawić.
Zrobiła bym dla niego
wszystko... Wszystko... A on to wykorzystał.
Zaszłam w ciążę...
Szesnastolatka w ciąży,
to trochę źle wróży...
Wtedy ten ideał chłopaka
wyraźnie się zmienił... Wszystko się zmieniło... Nie było już
miłości... Nie było już niczego...
Zostałam sama. Zupełnie
sama.
Drugi pieprzony kwiat...
Samotność...
Ciężar życia...
Tylko tyle, albo aż...
Trzeci, wiara w lepsze
jutro. Chodź i tak jest bez skutku to wierzyć zawsze można, bo nie
wiem czy warto.
Czasami siadałam
wieczorami na parapecie w moim małym mieszkanku i patrzyłam na
ludzi chodzących po chodniku. Jedyna myśl jaka wtedy przychodziła
mi do głowy – czy oni też mają takie beznadziejne życie, czy
tylko ja?! Nigdy nie grałam małej zagubionej dziewczynki, poza
wyglądem nic z niej nie miałam. Przez sześć lat w samotności,
zdana tylko na siebie nauczyłam się twardości i mrozu serca.
Ale była jeszcze ona...
Dotknęłam palcami
koliberka z rozpostartymi skrzydłami parę centymetrów nad
piersią...
Jeden z niewielu
pozytywów...
Moja malutka...
Córka była dla mnie
jedynym światłem w całym tym cholerstwie, w którym się błąkałam.
Pomiędzy małą knajpą, w której znalazłam pracę jako kelnerka,
aż po ciemne ulice śródmieścia. Nigdzie nie było nic
ważniejszego. Tylko ona...
To dla niej oddała bym
życie. Tylko dla niej...
Lewe ramię pokrywał
jeden obraz. Tajemniczy, a zarazem tak dobrze mi znany. Kobieta z
twarzą pomalowaną w wojenne barwy skrywająca część twarzy pod
maską niedźwiedzia. Jego pysk przeszywała strzała a zęby
ociekały krwią. U dołu płonęła świeca, której dym okrywał
całość. Trzy lata temu kiedy po raz pierwszy Maja poszła do
szkoły, nauczycielka tak bardzo zdruzgotana moim wyglądem od razu
oskarżyła mnie, że jestem złą matką i taka kobieta jak ja nie
powinna opiekować się małym dzieckiem. Nie znała mojej osoby,
lecz chciała wydać wyrok. Właśnie tym się brzydzę.
Powierzchownością... Pewnym rodzajem uważania się za lepszych...
Dlaczego ludzie udają, iż wkoło nich wszystko jest w porządku?
Maskują się... Nie chciałam taka być dlatego wydarłam rany z
serca na skórę. Tutaj mają lepsze miejsce. Ta namalowana kobieta
to ja, poszłam na wojnę o dziecko, niedźwiedź splamił zęby
krwią w walce i wiem, że to wszystko może się powtarzać, więc
świeca wciąż płonie. Zawsze znajdzie się ktoś kto uzna mnie za
nieodpowiedzialną... Nieodpowiednią... Złą...
Tacy są ludzie...
Oceniają cię po wyglądzie.

Czy mogła bym to zrobić?
Była bym w stanie? Ja... Mogła bym odejść?
Nie... Nie zostawiła bym
małej...
Dopiero gdy rozległo się
pukanie do drzwi wejściowych podniosłam się z podłogi. Znalazłam
w sobie siłę by naciągnąć parę szortów i starą koszulkę.
Wiedziałam kto
przyszedł. Nie musiałam nawet się zastanawiać.
-Cześć. Mała już
gotowa? - Filip stał w progu ze swoim szelmowskim uśmiechem na
twarzy.
Zawsze zachowywał się
tak jakby nigdy nic między nami nie było a dziecko było z nieba...
Tak dobrze udawała... Kiedy ja zwijałam się we wnętrzu w bólu
patrząc jak zabiera naszą córkę na spacerki. Cieszyłam się, że
ma ojca, ale tak bardzo bolało... To taki paradoks, wydaje ci się,
że jesteś dla kogoś wszystkim a parę dni później czujesz do
niego nienawiść i wstręt.
-Jeszcze śpi. -
Odpowiedziałam.
Tego dnia wypadała jego
kolejna wizyta. Dwa razy w miesiącu... Tyle razy musiałam stawiać
czoła jego widokowi, ale po kilku latach zrozumiałam, że ten ból
mnie wzmacnia... Ale najgorsze, że nie przemija.
-Mogę wejść? -
Rzucił.
Skinęłam głową.
Nienawidziłam takich
sytuacji kiedy ktoś stawiał mnie pod ścianą.
Nie zwróciłam uwagi czy
idzie za mną kiedy udałam się do kuchni. Włączyłam ekspres i
zrobiłam sobie kawę z podwójną kofeiną. Tylko to wzmacniało
serce... Chociaż teraz chyba ważniejsze było to co na zewnątrz...
-Jak ci się układa?
- Spytał.
Co to za pytanie?!
Przecież doskonale...
-Jest okey.
-Dalej pracujesz w tej
budzie u Baniego?
Ha!
-A ty dalej bzykasz
się z żoną szefa?
Patrzył na mnie wzrokiem
zbitego psa. Mógł nie spodziewać się takiej odpowiedzi...
Chciałam się uśmiechnąć, ale uznałam, że moja bezlitosna
postawa na tym się skończyła.
-Tak dalej pracuję u
Baniego. - Dodałam grzecznie.
Otworzył usta by coś
powiedzieć, ale po chwili je zamknął nim wydał jakikolwiek
dźwięk.
Śmieszyło mnie to.
Powtórzył czynność,
ale teraz zaczął:
-Maja niedługo
powinna iść do pierwszej klasy, nie uważasz, że stąd będziesz
miała duży problem ją zawozić?
Do czego ten padalec
zmierza?
-Nie uważam, żeby
cokolwiek co łączy się z moją córką było problemem.
-Mimo to moim
zdaniem...
-Sądzisz, że po tylu
latach liczy się dla mnie twoje zdanie?
Gdy poinformowałam go,
że będziemy mieli dziecko miał to gdzieś. Tak samo jak przez
pierwszy rok... Ale nagle sobie przypomniał... A teraz chce
decydować o naszym życiu? O życiu MOIM I MOJEJ CÓRKI?!
-Po za tym to –
wskazał dłonią moje małe mieszkanie. - chyba nie jest dobrym
miejscem do wychowywania dziecka?
Parsknęłam.
-Sugerujesz, że
jestem złą matką?
Jasna cholera. Tego mi
jeszcze brakowało. Złość rozpierała mnie od środka.
-Nie uważam...
-Po co właściwie tu
przyszedłeś?! Po Maje! A nie po to, żeby prawić mi morały gdzie
ma się wychowywać moja córka...
-Nie zapominaj, że ja
jestem jej ojcem.
-Ty sam o tym nie
zapominaj w terminie...
-Chciał coś dodać, ale
się powstrzymał.
Gdy mała wstała,
przyrządziłam, jej ulubione, naleśniki z czekoladą. Zjadła je
powolnie a ja obserwowałam jak złość kipi z Filipa. Po śniadaniu
bez pośpiechu ubrałam ją w różową sukienkę z koronkowym
kołnierzykiem. Wyglądała jak mała księżniczka, bo dla mnie
właśnie nią była.
Siedząc w domu sama
przez cały dzień, miałam czas na bezcelowe myśli.
Czy jestem dobrą matką?
Może to co jej daje to
naprawdę za mało... Może powinnam zabrać ją na długie
wakacje... Dać jej coś więcej... Dać jej wszystko.
Ma tylko mnie... Filip...
On jest jak słońce, czasem świeci jasno, ale gdy zachodzi nie ma
po nim śladu.
Moi rodzice? Eh... Gdy
zaszłam w ciąże, wstyd zaćmił mi zdolność myślenia. Uciekłam
z domu i od prawie siedmiu lat tam nie byłam. Oni próbowali mnie
szukać, ale ja za każdym razem ukrywałam się na nowo. Dzwonili...
Pisali... Zawsze się bałam odebrać.
Pamiętam jeden dzień,
kiedy było już naprawdę źle... Odnalazłam ich numer i
zadzwoniłam, lecz głos matki był tym ciężarem, który wgniótł
mnie w ziemie. Na moment straciłam zdolność mowy, nie umiałam
nawet... Tak bardzo chciałam się odezwać. Powiedzieć, że ich
kocham... Że naprawdę tęsknię... Nie umiałam... Jestem taka
słaba.
Na plecach mam jeszcze
jeden tatuaż. Prawdę. Twarz zakrytą pod maską, łzy, kwiaty,
ptaki... To wszystko co mam w sercu. Ból, córkę i wszystkich,
którzy mnie zranili... Kiedyś zastanawiałam się czy moje serce
wciąż jest w jednym kawałku, czy już dawno się rozpadło?
Po długich godzinach
Filip nareszcie odprowadził Maję. Kiedy zostałyśmy same
przytuliłam ją mocno i pocałowałam w czoło.
-Kocham cię maleńka.
-Ja ciebie też
mamusiu. - Jej głos był lekarstwem na wszystko.
Wiedziałam co muszę
zrobić. To była jedyna rzecz, która mogła pozwolić mi znów
zażyć pełni szczęścia...
Zabrałam
najpotrzebniejsze rzeczy, zabrałam dziecko i zeszłam po starych
schodach na dół.
-Dokąd jedziemy? -
Spytała gdy pomagałam jej wsiąść do samochodu.
Uśmiechnęłam się.
-Mama musi coś
naprawić.
No tak...
Tylko czy to da się
jeszcze naprawić?
Czas nie leczy ran, to
tylko dziecięce wierzenie. Czas je jeszcze pogłębia i nie daje
zasnąć. Czasami wrzuca nam je tak głęboko do serca, że nie
potrafimy ich wyrwać. Miotamy się, ale on trzyma je pod kluczem i
nigdy ich nie wypuszcza a one dręczą nas... Dręczą...
Chciałam jechać do
nich. Przepraszać za wszystko...
Zapaliłam starego
rzęcha.
Dźwięk silnika dał mi
do zrozumienia, że ja naprawdę chcę to zrobić...
Tylko czy to dobry
pomysł?
-Zaśpiewasz mi coś?
Uwielbiałam słuchać
cichego głosiku mojej dziewczynki.
Za pięć pensji
miesięcznych udało mi się zapewnić jej lekcję śpiewu i gry na
fortepianie. Miała talent a to, że mogła go rozwijać uważałam
za swój mały sukces.
Kochałam ją.
Tylko ją.
A teraz...
Chciałam jechać, tak
daleko...
Po co?
Odnaleźć ich i
powiedzieć, że tęskniłam...
Tak daleko.
Chce, żeby moje dziecko
miało dziadków. Miało wsparcie.
Nie zdążyłam.
Zobaczyłam błysk świateł i nie było już nic. Ciemność. Umilkł
głos, ucichły myśli, świat wstrzymał bieg...
Śniłam o świetle.
Błogość przyszła do mnie tak szybko. Była delikatna i
szczęśliwa, dawała wolność. Pragnęła mojej dłoni, tylko tego,
ale wiem, że jeden gest byłby wszystkim. Wtedy zobaczyłam Maję,
uśmiechnięta bawiła się swoim pluszowym misiem. Podeszłam do
niej, chciałam ją przytulić, ale nie mogłam... Czułam jakbym
uderzała pięścią w niewidzialną szybę i wtedy coś wyrwało
mnie z tego snu...
-Proszę panią! -
Mężczyzna w białym kitlu stał przy moim łóżku. - Słyszy mnie
pani?!
Skinęłam głową.
-Gdzie jestem? -
Spytałam. - Gdzie moja córka?
Lekarz posmutniał.
Spojrzał na mnie tak jakby chciał powiedzieć coś najgorszego, ale
poza tym w jego oczach wciąż widziałam obrzydzenie. Musiał
widzieć moje ciało...
Tatuaże we wszystkich
wywoływały wstręt.
-Bardzo mi przykro,
ale...
-Chce ją zobaczyć.
Ona nie mogła umrzeć.
Nie mogła.
Czuję, że ona tu jest.
Musi tu być...
Przecież czuję...
-Pani córka leży na
Oiomie... Nie mamy pewności ile zdołamy utrzymać ją przy życiu.
Łzy cisnęły się do
oczu. Tak okropnie się czułam...
Boże! Pomóż mi!
Uratuj ją!
-Chcę ją zobaczyć!
Obrazy na ramionach,
dłoniach i nogach nie były już tak bolesne jak to co teraz czułam.
Nawet wzrok tego faceta
był mi obojętny... Tak reagowali wszyscy a ja uznałam to za
kare... Karę za to, że patrzyłam...
Chodź minęło już tyle
lat, wciąż czułam ból, który teraz był znikomy.
Dwie pielęgniarki
pomogły mi podnieść się z łóżka. Przełączyły jakieś
urządzenie tak, że mogły je ciągnąć przy wózku. Czy dzięki
temu mogę oddychać? Oddział znajdował się po drugiej stronie
szpitala, musiałam minąć tyle osób zanim dotarłam do małej.
Wszyscy patrzyli tak samo... Z obrzydzeniem. Taki jest ten świat.
Okrutny... Zawsze powierzchowny.
Bez znaczenia... Już bez
znaczenia.
Teraz to ona ma
znaczenie.
Boże!
Uratuj ją, ma przed sobą
tyle lat.
W sali było tylko jedno
łóżko. To małe ciałko przypięte kabelkami i rurkami do łóżka...
Te śliczne jasne włosy... Rozpłakałam się. Łzy płynęły
zupełnie bez kontroli... Nigdy nie bałam się tak bardzo. Bałam
się podejść do niej, by nie zadać jej bólu.
Twarz była cała sina.
Gdzie moja słodka,
szczęśliwa dziewczynka? Ktoś ją zabrał. Teraz leżała
wyzionięta z ducha, poobijana, inna... Lecz serce wciąż biło.
Biło i nie mogło przestać!
-Co jej jest? -
Spytałam.
-Narządy zostały
bardzo uszkodzone. Potrzebny jest przeszczep i transfuzja...
Kochanie... Dotknęłam
malutkiej dłoni.
Tak bardzo cię kocham...
Nie pozwolę ci odejść.
-Oddam narządy. -
Powiedziałam.
-Nie może pani... Nie
praktykujemy pobierania narządów od żyjących dawców.
-Ale moja córka może
umrzeć!? Czy pani tego nie rozumie...
Straciłam siłę do
krzyku. Straciłam wszelką siłę...
-Musimy wracać na
salę proszę pani... - Powiedziała młoda kobieta. - Bardzo mi
przykro, możemy tylko liczyć na cud.
To nie może się tak
skończyć. Nie może...
Leżałam w swoim łóżku.
Owinięta w białe pościele, w szpitalnej piżamie. Przyglądałam
się róży na dłoni...
To tylko kwiat lecz jak
znaczący... Kocham ten mój kwiatuszek...
-Córciu... Nie
pozwolę ci odejść... Mama cię kocha.
Słyszałam uderzenia
mojego serca, wybijane na urządzeniu przy łóżku. Patrzyłam jak
linia unosi się i opada... A gdyby tak ustała? Gdyby się
zatrzymała...
Żyjmy... Kochajmy...
Bądźmy.
Po co miałabym żyć,
tracąc jedyny sens. Kogo miałabym kochać tracąc mojego
kwiatuszka. Dla kogo miała bym być...
Przypomniałam sobie ten
cichy głosik mówiący - „Kocham cię mamusiu.”...
Chciałam zrobić tylko
dwie rzeczy...
Jedną odłożyłam,
druga...
Uniosłam komórkę
leżącą na stoliku i wybrałam numer do rodziców. Musiałam to
zrobić, ale usłyszałam tylko ciszę...
- Mamo, tato... Dzwonię,
żeby powiedzieć, że bardzo was kocham... Tak bardzo tęskniłam
przez te wszystkie lata a teraz nie mogę z wami już porozmawiać.
Zaopiekujcie się nią...
Tylko tyle...
Wyciągnęłam ten
cholerny kabel...
Nie mogłam żyć, kiedy
ona umiera...
Jedyne pragnienie,
uratować ją...
Uratować!
Ciemność przychodziła
powoli. Błogość nie wyciągała już do mnie dłoni, patrzyła na
mnie swoimi śmiertelnymi oczami i okazywała uznanie. Nie
potrzebowałam go. Nie zrobiłam tego dla tych spojrzeń, ale jeśli
dzięki moim czynom chodź jedna osoba zrozumie, że serce jest w
środku a nie na zewnątrz. Będę o wiele bardziej szczęśliwsza...
Tam dokąd odchodzę...
Uratuj ją Boże...